Annabelle po raz pierwszy pojawiła się na srebrnym ekranie w „Obecności” z 2013 roku, filmie traktującym o przypadkach znanego małżeństwa demonologów, Eda i Lorraine Warrenów. Choć na ekranie gościła zaledwie przez chwilę, wywarła ogromne wrażenie na miłośnikach gatunku. Przerażająca, zamknięta w przeszklonej gablocie lalka roztaczała wokół siebie atmosferę grozy, a jej martwe spojrzenie wzbudzało w widzach niepokój. W 2014 roku Annabelle otrzymała własny film, który choć osiągnął finansowy sukces, zebrał kiepskie recenzje. Trzy lata później, nawiedzona lalka powraca na ekrany w produkcji autorstwa Davida F. Sandberga.
Choć Annabelle często przewija się w uniwersum „Obecności”, prawdziwa historia lalki nie ma wiele wspólnego z jej filmową adaptacją. Jeśli wierzyć krążącej po internecie (jak i znajdującej się w książce autorstwa Warrenów) historii, Annabelle jest nie tylko prawdziwa, ale należy do grona najbardziej nawiedzonych przedmiotów na świecie, zaraz obok skrzyni dybuka, sukni ślubnej Anny Baker, czy posążka Kobiety z Lemb. I… na tym podobieństwa się kończą. Przede wszystkim, Annabelle nie jest upiornie wyglądającą lalką z porcelany, a zwykłą szmacianką znaną jako Rageddy Ann. Filmowa wersja Annabelle została podarowana ciężarnej żonie przez Johna Forma, podczas gdy w rzeczywistości, w 1970 roku Donna, studentka pielęgniarstwa, otrzymała wspomnianą lalkę od matki w charakterze prezentu na dwudzieste ósme urodziny. Kobiety początkowo ignorowały znajdowaną w dziwnych pozycjach lalkę, ale gdy Annabelle zaczęła pojawiać się w różnych pomieszczeniach, Donna z współlokatorką Angie nie mogły dłużej zaprzeczać temu, że w ich mieszkaniu dzieje się coś dziwnego. Annabelle czasem siedziała ze skrzyżowanymi rękami i nogami, innym razem klęczała na krześle, choć zdawało się to niemożliwe przy wypełnionej gałganami szmaciance. Gdy kobiety zaczęły znajdować odręcznie napisane notatki, wezwały medium. W trakcie seansu, z przyjaciółkami skontaktowała się istota, twierdząca, że nazywa się Annabelle Higgins. Twierdziła, że czuje się z nimi bezpieczna i zaczęła prosić o zgodę na zamieszkanie w szmaciance, tłumacząc się potrzebą ciepła oraz miłości, których nie zaznała za życia. Niewiele myśląc, kobiety wyraziły zgodę, udzielając istocie pozwolenia. To był początek serii zdarzeń prowadzących do wezwania Eda i Lorraine Warrenów, już ówcześnie słynnych demonologów. Nawet w należącym Warrenów muzeum (a właściwie do Lorraine Warren, ponieważ Ed zmarł w 2006 roku), Annabelle musi być stale zamknięta w specjalnej gablocie, ponieważ wierzy się, że demon jest jedynie uśpiony i czeka na chwilę nieuwagi.
Podejmując się wyreżyserowania „Narodzin zła”, David F. Sandberg („Kiedy gasną światła”) stanął przed nie lada wyzwaniem. Szczególnie w porównaniu do „Obecności”, „Annabelle” z 2014 roku była kiepskim horrorem, gdzie szwankowało wszystko, oprócz wywołującego ciarki wyglądu porcelanowej lalki. Przytłaczająca większość recenzji nie zostawiała suchej nitki na obrazie Johna R. Leonetti’ego („Mortal Kombat: Unicestwienie”), będącego najsłabszym elementem skądinąd dobrze ocenianego uniwersum Obecności. Sam nie wiązałem z „Narodzinami zła” zbyt wielu nadziei i z przyjemnością stwierdzam, że zostałem pozytywnie zaskoczony. Sandberg zabiera widzów w podróż w czasie, przenosząc ich w lata 40., gdzie w wielkim domu na odludziu znany lalkarz, Samuel Mullins (Anthony M. LaPaglia) kończy pracę nad prototypem nowej linii kolekcjonerskich lalek. Duży dom, kochająca żona, szczęśliwa córka… życie Mullinsów zdaje się być istną sielanką. Szczęście rodziny zostaje brutalnie przerwane, gdy podczas powrotu z niedzielnej mszy w wypadku samochodowym ginie ich jedyna córka, Bee. Pogrążeni w rozpaczy, Samuel i jego żona, Esther (Miranda Otto) odcinają się od świata na dwanaście lat, aż w końcu postanawiają otworzyć swój dom dla grupki osieroconych dziewczynek, będących pod opieką siostry Charlotte (Stephanie Sigman). W trakcie oprowadzania gości po domu, Samuel stawia jeden warunek – nikt nie ma prawa wchodzić do pokoju jego córki. Jak można się domyślić, zakaz szybko przegrywa z ciekawością jednej z sierot – Janice (Talitha Bateman). Dziewczynka ciężko przeszła starcie z polio, przez co ledwo chodzi, i gdy reszta podopiecznych siostry Charlotte biega po okolicy, ona postanawia spenetrować dom.
Scenariusz „Annabelle: Narodziny zła” nie jest szczególnie oryginalny. Bez problemu można wskazywać kolejne klisze oraz nielogiczności. Bohaterowie ochoczo pakują się w prosto oko cyklonu, choć każdy logicznie myślący człowiek już dawno brałby nogi za pas. Sama motywacja Mullinsów zdaje się być kompletnie pozbawiona sensu. Mimo to Sandberg tak zręcznie stopniuje atmosferę grozy, że szybko zapomina się o niedociągnięciach fabuły. Niesamowicie wypada tytułowa lalka, która przez większą część filmu po prostu… jest. Siedzi na krześle, przewijając się w kolejnych ujęciach. W pewnym momencie miałem wręcz nadzieję, że Annabelle rzuci się na dziewczynki, byle przestała świdrować wzrokiem ekran i siedzących na sali widzów. Nawet jeśli większość zwrotów akcji widać z daleka, to świetnie zaprezentowana tytułowa lalka sprawia, że horror działa, a film może pochwalić się kilkoma naprawdę mocnymi i szokującymi scenami. Wszystko to prowadzi do emocjonującego finału, który… jest niemal natychmiast rozbrajany przez sztampowy epilog, mający powiązać „Narodziny” z filmem z 2014 roku.
Ciężko wysnuć jakieś zarzuty wobec gry aktorskiej. Zarówno weterani pokroju Anthony’ego M. LaPaglii, jak i nowe pokolenie daje popis solidnego warsztatu. Choć szczególne brawa należą się Talithcie Bateman oraz Lulu Wilson, odgrywającej Lindę, przyjaciółkę filmowej Janice. Dziewczynka początkowo jawi się jako typowa przyjaciółka, która jako pierwsza ma uwierzyć bohaterce i ewentualnie w popisowy sposób zginąć. Tymczasem Linda daje pokaz szaleńczej odwagi, stawiając czoła demonowi zdolnemu jedną ręką rozerwać dorosłego na pół. Bateman i Wilson bez zarzutu poradziły sobie z ukazaniem tych emocji, dzięki czemu sceny z dziewczynkami wypadają świetnie.
Nawet jeśli „Annabelle: Narodziny zła” nie jest najlepszym z filmów wchodzących w skład uniwersum „Obecności”, to wyszedłem z kina zadowolony. Pomimo przewidywalnego, złożonego z klisz scenariusza oraz rozczarowująco płytkich motywów, potrafi wystraszyć. David F. Sandberg nakręcił solidny horror i jeśli kolejne filmy z małżeństwem demonologów będą prezentowały podobny skok jakościowy, co „Narodziny” w porównaniu do „Annabelle” z 2014 roku, fani gatunku mogą z nadzieją patrzeć w przyszłość.