Na pierwszy rzut oka gry wideo wydają się być doskonałym materiałem do przeniesienia na ekrany kin. Gotowy scenariusz, odpowiednio nakreślone postaci, efektowne sceny akcji, całkiem liczna publiczność, a przede wszystkim fakt, że grom jest o wiele bliżej do filmu niż książce (przy której ogromną rolę gra indywidualna wyobraźnia czytelnika), to czynniki sugerujące, teoretycznie, w miarę prosty proces. Widzowie mają ujednolicone wyobrażenie na temat bohaterów, kostiumów oraz scenografii – wszystko podane na tacy, nic tylko adaptować. Tyle w temacie teorii, ponieważ praktyka od lat dostarcza marnej jakości rozrywki. „Doom”, „Street Fighter”, tasiemcowy „Resident Evil”, większość dorobku niesławnego Uwe Bolla, to tylko przykłady długiego pasma rozczarowań. Czy zatem „Assassin’s Creed” ma szansę dołączyć do nielicznego grona tych adaptacji, którym się udało (czyli pierwszego „Mortal Kombat” i „Silent Hill”)?
Na film Justina Kurzela wybrałem się ponad tydzień po premierze i to bez szczególnego entuzjazmu. Od kiedy dowiedziałem się, że większość akcji rozgrywać się będzie w teraźniejszości, przestałem śledzić kolejne doniesienia, a moje oczekiwania obniżyły się w stopniu znacznym. Może dlatego po wyjściu z sali kinowej byłem zaskoczony faktem, że bawiłem się całkiem znośnie. Pomimo pełnej dziur, średnio zrozumiałej dla nieobeznanych z grami osób i papierowych postaci, w „Assassin’s Creed” znalazło się akurat tyle miodności, że nie miałem ochoty wyjść w trakcie seansu.
Film w najważniejszych punktach jest wierny serii gier. Dalej chodzi o trwający setki lat konflikt Asasynów z Zakonem Templariuszy, w centrum którego znajduje się Rajskie Jabłko, starożytny przedmiot mający zawierać klucz do złamania wolnej woli i zniewolenia ludzkości. Niestety (albo na szczęście), ta potężna i wpływowa organizacja, przywodząca na myśl największe korporacje naszego świata, nie jest w stanie odnaleźć artefaktu, który zaginął w Hiszpanii w 1492 roku. Poświęcając ponad pięćset lat na bezowocne poszukiwania, Zakon postanowił zwrócić się ku technologii. Nie szczędząc wydatków, Templariuszom (a konkretnie Sofii Rikkin, granej przez Marion Cotillard, córce prezesa Abstergo) udało się skonstruować Animusa, technologię umożliwiającą włamanie się do wspomnień zakodowanych w ludzkim DNA. Po osiągnięciu tego przełomu, jedyną przeszkodą stojącą między Zakonem a Jabłkiem jest niemożliwość zlokalizowania żyjącego potomka jednej z osób odpowiedzialnych za kradzież artefaktu. Nie należy się zatem dziwić, że gdy odnaleziono ostatniego potomka jednego z Asasynów, oczekującego na egzekucję w celi śmierci, Templariusze dołożyli wszelkich starań, by go przechwycić. Po naprędce sfingowanej śmierci, grany przez Michaela Fassbendera Callum Lynch trafia do Madrytu, gdzie znajduje się placówka badawcza Abstergo.
„Assassin’s Creed” całkiem słusznie sprawia wrażenie sklejonego z dwóch różnych filmów. Przeważająca, umiejscowiona w teraźniejszości część kładzie nacisk na przemianę głównego bohatera, który od bliskiego załamania psychicznego człowieka, stopniowo staje się twardym i wytrenowanym zabójcą. Drugim ważnym elementem fabuły jest relacja Sofii Rikkin z Callumem oraz z jej ojcem (granym przez Jeremy’ego Ironsa). To tutaj wychodzą największe mankamenty scenariusza. „Assassin’s Creed” jest zwyczajnie nudny. Choć Fassbender i Cotillard starają się jak tylko mogą, by grą aktorską nadrabiać napisany naprędce skrypt, to całość wypada płasko. Chodzi tu zarówno o motywacje postaci (w większości nieistniejące, w pozostałej części nie mające sensu, co wskazała nawet przełożona Templariuszy, twierdząc, że Jabłko jest im niepotrzebne, bo ludzie już dawno oddali wolną wolę w zamian za wygodne życie), ich przywodzące na myśl anonimowych NPC z gry charaktery, aż po zachodzącą w bohaterach zmianę na zasadzie Deus ex machina. Całość przedstawionej w filmie teraźniejszości można sprowadzić do serii naprawdę kiepsko napisanych dialogów (jak scena w której Irons dokładnie omawia plan przejęcia władzy nad światem niczym jeden ze stereotypowych przeciwników Bonda) z postaciami pobocznymi i prężącego się bez koszulki Fassbendera.
Tymczasem w tym drugim filmie, rozgrywającym się w Hiszpanii w roku 1492 dostajemy dokładnie to, czym od początku powinien być „Assassin’s Creed”. Widowiskowe walki, emocjonujące pościgi i chyba najlepszą scenę parkouru, jaką dane mi było zobaczyć w kinie w ciągu kilku ostatnich lat. Niestety sceny akcji poważnie ucierpiały przez choatyczne przeskoki do teraźniejszości. Ucieczka Aguilara i Marii przed siepaczami Templariuszy to doskonałe przeniesienie gry na ekran. Popisowe skoki oraz akrobacje trzymały mnie w napięciu do samego końca. Wszystko to rozgrywało się w świetnie wyglądającym środowisku i przy akompaniamencie nieźle dopasowanej muzyki. Niestety, wrażenia z całości psuło tragicznie zrealizowane CGI, przywodzące na myśl gry z poprzedniej generacji oraz wspomniane wcześniej bolączki – papierowe postaci oraz tragicznie napisane dialogi. Pod tym względem, zarówno inni Assassyni, jak i Torquemada, czy król i królowa Hiszpanii stanowią ledwo zarysowane tło dla milczącego Aguilara. Ładunek zmarnowanego przez ten film potencjału rozczarowuje tym bardziej, jeśli zestawi się go ze świetnymi scenami akcji.
Oglądając „Assassin’s Creed” odnosi się wrażenie, że Justin Kurzel wziął na siebie więcej, niż był w stanie unieść. Próba skompresowania snutej przez wiele godzin fabuły, która z założenia jest absurdalna i należy ją brać z przymrużeniem oka, w sztywne ramy stu czterdziestu minut filmu musiała skończyć się porażką. Jednoczesne wprowadzenie nowych widzów do konfliktu Templariuszy z Assassynami, pokazanie go z dwóch stron (oczami Sofii Rikkin oraz Calluma Lyncha), a przy tym wszystkim rozbicie akcji na dwa okresy historyczne musiało skończyć się drastycznymi cięciami. Najlepszym wyjściem byłoby skupienie się na maksymalnie dwóch elementach, spychając resztę na boczny tor. Gdyby większość „Assassin’s Creed” osadzić w Hiszpanii roku 1492, jedynie wspominając o Abstergo oraz Animusie, całość ogromnie by zyskała. Niestety, tak się nie stało, w związku z czym potencjalnie ciekawa fabuła, traktująca o wolnej woli, wpływowi historii na czasy obecne oraz oddawaniu życia w imię wyższego celu została okrojona do poziomu przerywnika między scenami akcji.
Nie oznacza to jednak, że film jest tragiczny. Wbrew pozorom, całość prezentuje całkiem znośny poziom, szczególnie dla fanów gry. „Assassin’s Creed” pozostaje wierny oryginałowi, a gra aktorska (na tyle, na ile scenariusz na to pozwalał) jest strawna. Nie można zapomnieć o naprawdę dobrych zdjęciach oraz świetnie zrealizowanych kostiumach oraz gadżetach. Produkcji Ubisoftu do klapy sporo brakuje, choć zapisze się w świadomości większości widzów jako przeciętniak o zmarnowanym potencjale. Czy warto wybrać się do kina na ten film? Jeśli lubicie serię gier i jesteście gotowi przecierpieć dłużące się sceny z teraźniejszości, możecie zaryzykować. Pozostali niech poczekają, aż „Assassin’s Creed” trafi do świątecznej ramówki Polsatu.