Jedno trzeba Michaelowi Bayowi przyznać – ma wiele wspólnego z Midasem. W przeciwieństwie jednak do mitycznego odpowiednika, nie zamienia w złoto wszystkiego, czego się dotknie. O nie, Michael Bay od lat zamienia każdy film w luźno powiązany fabularnie zbiór wybuchów, cycków, żenujących żartów oraz amerykańskich żołnierzy. Dzięki swym unikalnym zdolnościom był w stanie zajechać w powszechnej świadomości markę Transformers – kolejne odsłony tego żenującego cyklu zarabiały coraz mniej, nawet na azjatyckich rynkach, na których wcześniej radziły sobie znakomicie. Ktoś w Hasbro w końcu zauważył, że jedna z ich najważniejszych marek zmierza w bardzo nieciekawym kierunku, i najwyższa pora na poważne zmiany. Dzięki temu Bay nie został co prawda w pełni pogoniony (pozostał producentem), ale zwolnił stołek reżysera kompetentnemu twórcy. Travis Knight, któremu sławę przyniosła jedna z najlepszych animacji ostatniej dekady, „Kubo i dwie struny”, okazał się zaś idealnym wyborem.
„Bumblebee” rozpoczyna najlepsza scena w historii fabularnych Transformers – krótka bitwa na Cybertronie okazała się dokładnie tym, o czym marzyłem od dziecka! Możliwość zobaczenia Autobotów i Decepticonów (których designy w końcu odnoszą się do tych z klasycznych animacji, i nie wyglądają jak zbiór śrubek, blach oraz kół zębatych) w akcji na ich rodzimej planecie obudziła moje wewnętrzne dziecko do takiego stopnia, że wracając z kina uważałem, żeby na chodniku nie deptać linii (co, jak się okazało, jest trochę trudniejsze jako dorosły, kiedy ma się rozmiar buta 46). Mam nadzieję, że Hasbro pójdzie tym tropem dalej, i w kolejnych filmach zobaczymy więcej Cybertronu – akcja „Bumblebee” szybko bowiem przenosi się na Ziemię, gdzie poznajemy drugą z głównych postaci, czyli Charlie. Tu ponownie widać ogromną zmianę, jaką zaliczyła seria po wyrwaniu jej z rąk Baya – choć bohaterka jest nastolatką, kamera ani razu nie próbuje jej ukazać jako obiektu pożądania męskiej części widowni. Charlie jest niezwykle naturalna i z miejsca budzi sympatię widza. Ma swoje problemy oraz marzenia, ma rodzinę z którą nie potrafi sobie do końca ułożyć relacji, a przy tym wciąż szuka swojego miejsca w świecie – to po prostu ktoś, z kimś w pełni utożsamiać może się docelowa grupa odbiorców filmu. Duża w tym zasługa Hailee Steinfield, która w przeciwieństwie do castingowych decyzji z filmów Baya, została obsadzona w głównej roli ze względu na umiejętności aktorskie, a nie to jak seksownie wygląda myjąc samochód w bieliźnie.
Dalej fabuła biegnie wytartymi przez Stevena Spielberga i kolegów torami, to bowiem klasyczna opowieść nawiązująca do kina nowej przygody w jego familijnym wydaniu. Oczywiście najwięcej podobieństw „Bumblebee” wykazuje do „E.T.”, ale w żadnym momencie nie jest to ordynarny plagiat. To raczej hołd złożony przez Travisa Knighta twórcom jego ukochanych filmów z dzieciństwa. Cały czas widać bowiem ogrom miłości, jaką reżyser czuje do swoich bohaterów, epoki w której toczy się akcja „Bumblebee” oraz marki Transformers. Nostalgia za latami 80. jest ogromna, ale to ten pozytywny rodzaj nostalgii, która sprawia, że po piersi rozlewa się przyjemne ciepło, a nie ta prowokująca do wygadywania bzdur w stylu „kiedyś to było, nie to co teraz!”. Fani „The Transformers: The Movie” z 1986 będą mieli okazję wyłapać ogromną liczbę smaczków, a kiedy usłyszą jedną z piosenek… reakcja może być żywa! Przy okazji warto pochwalić cały soundtrack, dobór utworów jest naprawdę udany.
Po wszystkich tych pochwałach, muszę jednak odrobinę „Bumblebee” zganić. Film w pewnym momencie zdecydowanie zbyt mocno traci tempo. Poznawanie bohaterów i relacji pomiędzy nimi jest świetne, ale w kilku miejscach brakuje przyspieszenia tempa, podbicia stawki. Biorąc jednak pod uwagę ogrom pozytywnych uczuć jakie wywołuje seans „Bumblebee”, jest to wada którą zdecydowanie jestem w stanie wybaczyć. Travis Knight dostarczył bowiem film z Transformers, który w końcu ogląda się z przyjemnością, odwołujący się do dziedzictwa marki, który w dodatku powinien rozkochać w Autobotach i Decepticonach kolejne pokolenie dzieciaków. Mam tylko nadzieję, że smród unoszący się za Bayowymi poczwarkami nie zniechęci widzów do wizyty w kinie – wydaje mi się bowiem, że kampania marketingowa filmu nie odcinała się od nich wystarczająco wyraźnie. Polecam wizytę w kinie także dorosłym, a jeśli macie dzieci w przedziale 5-10-15, to seans obowiązkowy!