O filmie „Ciche miejsce” usłyszałem (nomen omen) od mojej żony, która pewnego wieczoru zwróciła moją uwagę na zwiastun i muszę przyznać, że jestem jej z tego powodu naprawdę wdzięczny. Dzieło Johna Krasinskiego, które można zakwalifikować jako połączenie grozy z postapokalipsą oraz szczyptą dramatu sprawiło, że przez nieco ponad półtorej godziny obserwowałem w napięciu losy bohaterów, chłonąc interesująco skonstruowany świat po zagładzie ludzkości. Świat, przy którego tworzeniu wreszcie pokuszono się o oryginalność. To nie kolejny film korzystający z oklepanych do bólu motywów, tanich jumpscare’ów, czy rozwiązań deus ex machina. „Ciche miejsce” pokazuje zwykłych ludzi i walkę o przetrwanie w świecie, gdzie najdrobniejszy dźwięk może się równać śmierci.
Gdyby zastanowić się nad elementami dobrego horroru, na czoło stawki wysuwają się trzy cechy – fabuła, postaci oraz strach. Pozornie oczywiste, jednakże niejednokrotnie ignorowane na rzecz oklepanych schematów oraz przewidywalnych jumpscare’ów. Jak często można oglądać historię rodziny po przejściach, wprowadzającej się do nawiedzonego domu? Obserwować stereotypowe postaci z uporem maniaka pakujące się w kłopoty? Bo przecież mroczna, pełna gratów piwnica to doskonałe miejsce na spacer w środku nocy, prawda? Nie bez powodu te najlepsze, wybijające się ponad resztę horrory przykładały szczególną uwagę konstruowaniu postaci oraz warstwie obyczajowej. Takie filmy, jak „Szósty zmysł”, „Inni”, „Omen”, czy nieoczekiwany hit z zeszłego roku, „Uciekaj!” pokazują jak ważne jest budowanie relacji bohatera z widzem, dzięki czemu widzowie podświadomie zaczynają dostrzegać siebie w postaciach na ekranie. Dopiero gdy przesuwamy się na skraj fotela, nerwowo obserwując rozgrywające się na ekranie wydarzenia, horror może w pełni rozwinąć skrzydła, korzystając z trzeciego elementu – strachu. Jednak nie byle jakiego, a tego, którego istnienia nie jesteśmy świadomi. Dokładnie tak, jak czyni to „Ciche miejsce”, przez nieco ponad półtorej godziny pogrążając widzów w strachu przed hałasem (autentycznie na sali kinowej ludzie przestali rzuć, szeleścić, siorbać i gadać).
Już od pierwszych scen John Krasinski (występujący w trzech osobach: reżysera, współautora scenariusza i jednego z głównych bohaterów) buduje atmosferę ciągłego zagrożenia. Rodzinę Abbottów poznajemy podczas szabrowania sklepu w wymarłym miasteczku. Gromadzą zapasy w absolutnej ciszy, wymieniając jedynie krótkie komunikaty w języku migowym. Wraz z pierwszymi scenami, bez ani jednego słowa rozpoczyna się niezwykle interesujący proces budowania świata, który za pośrednictwem nagłówków gazet, gestów oraz codziennej rutyny maluje obraz pełen przerażenia i smutku. Od takiego drobiazgu, jak ostrożne podnoszenie przewróconej fiolki z lekami oraz pełnymi półkami z chipsami w splądrowanym sklepie, aż po poruszaniu się jedynie wysypanymi grubą warstwą piasku ścieżkami, widzowie są wciągani w rozgrywające się na ekranie wydarzenia. Bohaterowie to zwykli, postawieni w obliczu końca świata ludzie, którzy robią wszystko, byle tylko przeżyć kolejny dzień. I to właśnie dzięki ich zwyczajności, gdy boso przekradają się po pełnym śmieci sklepie, widzowie nieświadomie zaczynają się z nimi utożsamiać; gdy najmłodszy syn bierze do ręki zasilaną bateriami zabawkę, przerażenie rodziców udziela się i nam…
Motywem przewodnim „Cichego miejsca” jest właśnie strach o rodzinę. To on towarzyszy bohaterom na każdym kroku. Tylko jak ocalić najbliższych w świecie, gdzie zbyt głośne robienie prania może się skończyć rzezią, nie mówiąc nawet o załataniu cieknącego dachu, czy przybiciu gwoździa? Jakby tego było mało, rodzina Abbottów ma własne problemy. Marcus (grany przez znanego choćby z „Cudownego chłopaka” Noaha Jupe) panicznie boi się wychodzenia poza względnie bezpieczne ściany, podczas gdy córka – Regan – przechodzi przez fazę buntu, pragnąc za wszelką cenę udowodnić swoją wartość i nie przeszkadza jej w tym głuchota (odgrywająca rolę dziewczynki Millicent Simmonds faktycznie nie słyszy, co nie stanęło jej na przeszkodzie w pokazaniu naprawdę dobrego warsztatu aktorskiego), a to dopiero czubek góry lodowej. Żonie Lee (John Krasinski), Evelyn (grana przez Emily Blunt, prywatnie żonę Krasinskiego) powoli zbliża się termin porodu, zmuszając rodzinę do wspięcia się na wyżyny kreatywności, czego doskonałym przykładem jest przygotowanie wygłuszonej skrzynki-kołyski z aparatem tlenowym dla noworodka. Gdy już przyjdzie nam ujrzeć potwora w pełnej okazałości (co następuje w drugiej połowie filmu), zastosowane środki ostrożności nabierają sensu. Ta niepokojąca mieszanka xenomorpha ze stworem z „Coś” Carpentera oraz odrobiną klikaczy z „The Last of Us” prezentuje się bardzo interesująco, a sceny z tymi monstrami mogą mniej odpornych widzów przyprawić o kołatanie serca.
Jednakże najciekawszym, decydującym o powodzeniu „Cichego miejsca”, elementem jest gra dźwiękiem i z przyjemnością mogę stwierdzić, że twórcy stanęli na wysokości zadania. Przy czym nie chodzi tu o muzykę (która czasami nieco za bardzo stara się podkreślać rozgrywające się na naszych oczach wydarzenia). Pierwsze skrzypce grają tu dźwięki wydawane przez otoczenie bohaterów. Łagodnie szumiący las, szemrzący strumień, czy grzmot wodospadu, ale też skrzypienie starej stodoły… do tego przyłożono szczególną uwagę. Podczas gdy horrory przyzwyczaiły widzów do wyciszenia bezpośrednio przed pojawieniem się zagrożenia (oraz przesadnie głośnym jumpscarem), w dziele Krasinskiego im ciszej, tym bezpieczniej. Gdy bohaterowie stoją nieruchomo, nasłuchując każdego dźwięku, ja siedziałem na skraju fotela, wpijając palce w podłokietniki, co sprawiało, że byle skrzypnięcie podłogi było głośne niczym wystrzał. Niezwykle udanym zabiegiem jest również ukazywanie otoczenia oczami (a raczej uszami) kolejnych bohaterów, dzięki czemu widzowie słyszą to, co i postaci. Jest to szczególnie interesujące w przypadku Regan. Gdy nastolatka korzysta z implantu ślimakowego, otoczenie jest wygłuszone, a dominującym dźwiękiem jest bicie jej serca, ale gdy zdejmuje wspomniane urządzenie… zapada absolutna cisza, którą w kilku momentach wykorzystano w jeżący włosy na głowie sposób.
„Ciche miejsce” to niezwykły, oryginalny film, który wymyka się prostemu zaklasyfikowaniu jako horror. Wydarzenia na ekranie przeżywamy tak, jakby dotyczyły bezpośrednio nas i naszych rodzin. Idealnym dowodem na to jest fakt, że już po kilku minutach na sali kinowej zapadła cisza, a zazwyczaj żujący popcorn i siorbiący colę widzowie zamilkli, dając się porwać akcji. John Krasinski dokonał niemałej sztuki, serwując nam film, który nawet pomimo kilku słabych elementów fabuły wybija się ponad standardy gatunku, a wychodząc z kina ma się od razu ochotę na kolejny seans. Mam szczerą nadzieję, że „Ciche miejsce” powtórzy sukces „Uciekaj!” i w przyszłości będzie stanowił wzór dla gatunku.