Na „Coco” wybraliśmy się dość późno, bo prawie dwa tygodnie po premierze i choć nastawiałem się na typowy dla Pixara film animowany, po seansie potrzebowałem chwili, by zebrać myśli. Po Lee Unkrichu, człowieku stojącym za takimi tytułami jak „Gdzie jest Nemo?”, czy „Toy Story 3” spodziewałem się nie tylko wysokiego poziomu animacji, ale też poruszenia kilku ważnych tematów, nie miałem jednak pojęcia, że gdy w kinie na nowo włączono światła, ja nadal będę trawił to, co właśnie zobaczyłem. Zamiast prostej, zabawnej animacji, „Coco” okazał się być poruszającą opowieścią o rodzinie i pamięci.
Muzyka jest nieodłącznym elementem naszego życia, otaczając nas nawet wtedy, gdy nie jesteśmy tego do końca świadomi. Ale co by było, gdyby nasza rodzina jej nienawidziła? Jeśli od czterech pokoleń byłaby zakazana, bo pewien grajek opuścił żonę i córkę, chcąc zyskać światową sławę i słuch po nim zaginął? Taki los spotkał Miguela Rivierę, dwunastoletniego chłopca, który marzy tylko o pójściu w ślady jego idola, Ernesto de la Cruza, podczas gdy reszta jego rodziny, na czele ze stanowczą i dość porywczą babcią Eleną, gotową krzykiem oraz kapciem bronić rodziny (a przede wszystkim kochanego wnuczka) przed wszędobylskimi mariachi. Przyuczany do rodzinnego fachu, Miguel zdaje się być skazany na życie szewca. Jak to jednak często bywa, w młodym i porywczym sercu kwitnie bunt, a chłopiec wykorzystuje każdą wolną chwilę, by ćwiczyć grę na gitarze i oglądać filmy ze swym tragicznie zmarłym idolem. Gdy w Dzień Zmarłych, Dia de los Muertos, na placu w miasteczku organizowany jest konkurs dla muzyków, dwunastoletni buntownik postanawia wziąć w nim udział. To daje początek serii zdarzeń, w wyniku których Miguel trafia do krainy zmarłych, gdzie musi nie tylko konfrontować się ze zmarłą częścią rodziny, ale też odbyć długą podróż w głąb siebie, by odkryć co tak naprawdę liczy się w życiu. Przedstawiony w taki sposób scenariusz może i wygląda jak większość filmów animowanych od Pixara, ale możecie mi wierzyć – to znajdujące się w kreacji świata i postaci detale decydują o całości, a ja nie pamiętam kiedy ostatnio musiałem powstrzymywać wzruszenie po zakończeniu filmu.
Nie można pisać o „Coco” bez wspomnienia o świetnym filmie animowanym z 2015 roku, czyli „Księdze życia”. Choć obie te opowieści łączy wiele wspólnych elementów i można bez większego problemu wskazywać miejsca sugerujące, że Pixar mógłby się inspirować dziełem Jorge Gutierreza, to z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że są to zgoła różne filmy. Owszem, zarówno „Coco”, jak i „Księga życia” pełnymi garściami czerpią z latynoskiej kultury oraz wierzeń, przedstawiając świat zmarłych jako kolorowe i paradoksalnie pełne życia miejsce (choć ciężko przypisywać którejkolwiek animacji wyłącznego prawa do czerpania z tej niezwykle ciekawej kultury), dotykając tematu zrywania z rodzinną tradycją na rzecz muzyki, jednak gdzie film Gutierreza opowiada o miłości romantycznej i zabawie ludzkim losem przez siły wyższe, tak „Coco” przede wszystkim traktuje o rodzinie, pamięci o zmarłych oraz uczuciu silniejszemu niż śmierć. Film Pixara to historia wielopokoleniowej rodziny, w które zadra sprzed dziesiątek lat stała się tematem tabu, zmuszając dwunastoletniego chłopca do walki o własne marzenia.
Wizualnie, „Coco” nie odstaje od reszty dzieł Pixara. Jest pięknie, płynnie i kolorowo. Atmosfera małego, meksykańskiego miasteczka wręcz wylewa się z ekranu, a gdy przed naszymi oczami otwierają się bramy królestwa umarłych, ekran wypełniają niesamowicie żywe kolory (podobnie jak to miało miejsce we wspomnianej „Księdze życia”). Ta kraina paradoksalnie tętni życiem, nie różniąc się zbytnio od naszego świata. Zamieszkujący ją zmarli pracują, bawią się i kochają, a przynajmniej tak długo, jak są pamiętani wśród żywych. Stopniowo zapominani opadają z sił, by umrzeć po raz drugi, tym razem odchodząc w nicość. Jeśli jednak miałbym się do czegoś przyczepić, byłaby to zaskakująco słaba oprawa muzyczna, szczególnie jak na film o muzyce traktujący. Nie chodzi tu o gatunek obecnych w filmie utworów, a raczej o ilość zapadających w pamięć piosenek. Sam główny motyw, utwór Ernesto de la Cruza „Pamiętaj mnie” wypada niezwykle blado, aż do ostatnich dwóch wykonań, które wycisną niejedną łzę u widza, a prócz niego jestem w stanie przypomnieć sobie jedynie „Un Poco Loco” Miguela, przy którym obecni w kinie ludzie zaczęli się bujać do rytmu. Tradycyjnie już, osoby odpowiedzialne za dubbing wykonały kawał dobrej roboty, niezależnie od tego, czy chodzi o użyczającego głosu Miguelowi Michała Rosińskiego, czy Bartosza Opanię w roli Ernesto de la Cruza. Po raz kolejny prawdziwym okazało się twierdzenie, że o ile filmy aktorskie z dubbingiem nie wychodzą najlepiej, tak animacje utrzymują wysoki poziom. Czego nie można niestety powiedzieć o poprzedzającej seans krótkometrażówce ze znanym z „Frozen” Olafem. W założeniu miało być trochę śmiesznie, trochę moralizatorsko, a w praktyce wyszło zdecydowanie za długo. Całość trwa piętnaście minut, ale pomysłu znajdzie się tam może na pięć. Jest to o tyle przykre, że dotychczasowe krótkometrażówki Pixara, takie jak „Gra Geriego”, czy „La Luna” przyzwyczaiły widzów do skondensowanej, mądrej oraz zabawnej historii, która niejednokrotnie pozostawała w pamięci na równi z filmem.
Choć „Coco” nie jest najlepszym filmem w ofercie Pixara, tak bez wątpienia należy do moich ulubionych. Nawet mimo początkowo przewidywalnego scenariusza i nieco zbyt wolnego wstępu, dokonuje on tego, czego wielu poprzednikom w moim przypadku nie udało – wywołuje emocje. Prócz doskonałego „Wall-E” filmy Pixara oglądam spokojnie, wygodnie siedząc na sali kinowej, gdzie przy „Coco” podczas niecałych dwóch godzin seansu śmiałem się i ocierałem łzy, a po wszystkim miałem ochotę obejrzeć go jeszcze raz tylko po to, by po powrocie do domu nabrać ochoty na kolejny seans „Księgi życia”. Jeśli jeszcze nie widzieliście „Coco”, zdecydowanie polecam wycieczkę do kina, szczególnie jeśli udałoby się zrobić to rodzinnie, w okresie świątecznym. Jeśli natomiast obawiacie się, że widok szkieletów (bo tak w tamtejszej kulturze przedstawia się zmarłych), to śpieszę was uspokoić – najstraszniejsza scena w filmie to ta znana ze zwiastuna, gdzie zaskoczonemu szkieletowi oczy wpadają do szczęki. Dochodzi do tego praktycznie nieobecna w filmie przemoc (bo ograniczająca się do dwóch, krótkich scen), co pozwala stwierdzić, że jeśli wasze pociechy są w stanie wysiedzieć w kinie ze dwie godziny (bo trzeba doliczyć do filmu kwadrans reklam i taki sobie short z Olafem z „Frozen”), możecie śmiało iść do kina! Teraz pozostaje czekać na zapowiedzianą kilka miesięcy temu „Księgę życia 2”.