Jak wszystkie fenomeny – a takim bez wątpienia okazała się produkcja z 2016 roku – „Deadpool” doczekał się tak wielu analiz, że chyba każdy, kto miał do czynienia z popkulturą przez ostatnie dwa lata, jest w stanie podać przyczyny stojące ze sukcesem produkcji z Najemnikiem z Gębą. Charyzmatyczny i wygadany antybohater do spółki z kompletnym brakiem cenzury i znakomitym marketingiem złożyły się na prawdziwy kasowy hit. Nie udałoby się jednak osiągnąć tak imponującego wyniku bez całych pokładów humoru, może niezbyt wyszukanego, za to z pewnością celnego i trafiającego tym mocniej, im bardziej siedziało się w światku superbohaterszczyzny oraz popkultury jako takiej. Nic więc dziwnego, że kiedy „Deadpool” zarobił ponad siedemset pięćdziesiąt milionów dolarów, początkowo nieprzychylne Wade’owi Wilsonowi studio 20th Century Fox szybko dało zielone światło dla kontynuacji jego przygód. A jeśli liczyć „X-Force”, to nawet więcej niż jednej… Ryan Reynolds, który przy filmie pełni mniej lub bardziej oficjalnie tyle funkcji, że aż ciężko je wszystkie wymienić, doszedł do bardzo prostego wniosku – tworząc kontynuację „Deadpoola” trzeba zrobić dokładnie to samo co wcześniej. Tylko więcej, mocniej i lepiej. Aby osiągnąć ten cel, postanowił zatrudnić sobie do pomocy (oficjalnie jako reżysera) Davida Leticha, byłego kaskadera i współtwórcę takich hitów jak „John Wick” i „Atomic Blonde”, który miał sprawić, by Deadpool doczekał się scen akcji na jakie zasługuje.
Reynolds stanął tym samym przed podobnym wyzwaniem, jakie było udziałem Jamesa Gunna przy okazji tworzenia „Strażników Galaktyki 2”. Zarówno pierwsi „Strażnicy”, jak i „Deadpool” to filmy oferujące niezwykle proste fabuły, rekompensujące braki w zawiłości opowiadanej historii znakomitym przedstawieniem protagonistów oraz ich wzajemnych relacji, a także mnóstwem energii i humoru. Jakakolwiek głębia została zastąpiona czystą radochą, która wprost wylewała się z ekranu, nie dając widzowi czasu na zastanawianie się, czy wszystko co widzi aby na pewno ma sens. Gunn „Strażników Galaktyki 2” postanowił rozbudować o fabułę inną, niż pretekstowa, a także rozwinąć relacje zapoczątkowane w pierwszej części – i jest to dokładnie to samo, co zrobił Reynolds. Gunn skończył z filmem niezwykle chaotycznym i nierównym, który jednak rekompensował widzowi swe wady w pięknym, pełnym emocji finale. Co na to Reynolds? Oczywiście zrobił to samo, tylko bez tej części o świetnym zakończeniu…
„Deadpool 2” jest bowiem filmem tak szalenie nierównym, że w normalnych okolicznościach (czyli gdyby jego pierwsza część nie zarobiła wagonów pieniędzy) pewnie zostałby mocno opóźniony ze względu na dodatkową pracę przy montażu i dokrętkach. I tyczy się to absolutnie każdego elementu, z którego składa się film. Podczas gdy oglądając produkcję z 2016 roku od pierwszych sekund, aż po końcowe napisy i scenę po nich cały czas znajdowałem się jedynie w trzech stanach: „płakałem ze śmiechu”, „płakałem ze śmiechu, ale wchodził nowy żart przez który śmiech się nie kończył” oraz „miałem już zakwasy od śmiechu, a oni znowu rzucają genialnym tekstem”, tak oglądając kontynuację zadziwiająco często miałem ochotę… Ziewnąć. Narracja jest mocno rwana, brakuje jej odpowiedniego tempa i rozłożenia akcentów. W dodatku twórcy, znakomicie rozumiejąc materiał źródłowy oraz zasady rządzące komedią, doszli do wniosku, że Deadpool jest tak zabawny między innymi przez kontrast – historia Wade’a Wilsona pełna jest dramatów i traumatycznych przeżyć, stojących w opozycji do jego żartów. Odnoszę jednak wrażenie, że tym razem trochę przesadzili w kwestii dokopywania Najemnikowi z Gębą. Kiedy w pewnym momencie dochodzi do naprawdę smutnych scen, już kilkadziesiąt sekund później jesteśmy raczeni kolejną falą dowcipów. W trakcie seansu na którym byłem widzowie byli na tyle zszokowani, że przez kilka minut śmiechy pojawiały się jedynie sporadycznie, nieśmiało, jakby nikt nie wiedział, czy aby na pewno już można rechotać. W dodatku biorąc pod uwagę w którym momencie filmu ma miejsce ten emocjonalny dołek, zbyt długo rzutował mi on na całość produkcji.
Podobne zastrzeżenia mam do scen akcji, które dla wszystkich fanów twórczości Davida Leitcha (a za takiego się uważam), miały być wisienką na torcie. I miejscami naprawdę są! Zaskakująco często brakuje im jednak wyrazu. Bywają niepotrzebnie długie lub pozbawione odpowiedniego podkręcenia, jak na przykład w scenie w więzieniu (tu ponownie wraca porównanie do „Strażników Galaktyki”, którzy zrobili to o niebo lepiej). Często nie jest to zresztą wadą samego obrazu, a sfery dźwięku – tu najzwyczajniej w świecie brakuje odpowiedniej oprawy muzycznej, która podkreślałaby to, co dzieje się na ekranie. Kiedy już pojawia się stosowny soundtrack – zwykle odpalany przez samego Deadpoola, przebijającego jak to ma w zwyczaju czwartą ścianę – całość od razu prezentuje się lepiej. I to nawet, jeśli nie lubi się dubstepu… Tak jak jednak wspominałem na początku akapitu, miejscami Leitch pokazuje prawdziwą magię kina akcji. I chociaż miałem masę radochy z oglądania tego, w jaki sposób swoje zdolności wykorzystywał Deadpool, tak cały show skradła Domino. A przecież sam Wade twierdził, że jej moce są wymyślone i absolutnie nie do pokazania na ekranie… Co tam film o Czarnej Wdowie w MCU, niech Fox da nam więcej Zazie Beetz jako Domino!
Cytując wielkiego mędrca XXI wieku, Wade’a Wilsona: „’Deadpool 2′ to kino familijne’” – i nie sposób się z nim nie zgodzić! Choć Najemnik z Gębą lubi skupiać na sobie całą uwagę, tym razem pozwolił drugoplanowej obsadzie mocno zabłysnąć. Od wspomnianej wcześniej Domino, przez znane z jedynki postaci, Russella oraz X-Force, aż po fantastycznego w roli Cable’a Josha Brolina, każdy ma tu swoje pięć minut. Łącznie z Karanem Sonim w roli taksówkarza Dopindera, który obok Zazie Beetz był moim absolutnym ulubieńcem! Widać, że aktorzy świetnie bawili się na planie i potrafili to idealnie przenieść na ekran.
Oczywiście największą zaletą (lub wadą) filmów z Najemnikiem z Gębą pozostaje humor – jeśli pokochaliście ten prezentowany w jedynce, oglądając kontynuację również będziecie zachwyceni. Odniosłem wrażenie, że jest tu znacznie więcej nawiązań do popkultury, niż w części pierwszej, także komiksowi i filmowi „kumaci” powinni być wniebowzięci przy wyłapywaniu kolejnych smaczków i mniej lub bardziej oczywistych odniesień. Tak to się robi, drogie „Ready Player One”! I choć w moim wypadku współczynnik obliczany wzorem udany żart/liczba minut był pewnie nieco niższy niż w produkcji z 2016 roku, może to wynikać z problemów z rozłożeniem akcentów, o których wspominałem we wcześniejszych akapitach, nie z jakości samych żartów.
Chociaż w recenzji padło wiele cierpkich słów na temat „Deadpoola 2”, bawiłem się na nim naprawdę znakomicie, a fanom Najemnika z Gębą zdecydowanie polecam seans – i to więcej niż jeden, żeby wyłapać odniesienia i smaczki, których nie zauważyliśmy za pierwszym razem. Wciąż jednak dostrzegam liczne wady tej produkcji, przez które mimo wszystko odczuwam lekkie rozczarowanie. Trzeba jednak przyznać, że choć Reynolds w przeciwieństwie do Gunna nie uratował całego filmu ostatnim aktem, zrobił to w scenie po napisach. „Deadpool 2” mógłby być gniotem, a jego istnienie i tak uzasadniałaby TA scena po napisach!