Filmy z Dwaynem „The Rockiem” Johnsonem przyzwyczaiły widzów do określonego, niezbyt wysokiego poziomu. Nielogiczności oraz nierzadko zwyczajna głupota scenariusza byłaby nie do zniesienia, gdyby nie potężna charyzma aktora oraz porywające sceny akcji. Niestety „Drapacz chmur” dowodzi, że nawet charakterystycznie uniesiona brew gwiazdy kina akcji nie gwarantuje powodzenia w obliczu tak licznych braków. Choć scenariusz przypomina kilka luźno związanych sznurków służących specom od efektów specjalnych do urządzenia pokazu umiejętności, tak przemyca ponadczasowy morał. Nie ma takiej technologii z którą nie poradzi sobie strażacki topór i srebrna taśma. Jeśli z seansu mielibyście wynieść jedną rzecz (prócz pustego pudełka po popcornie) niech będzie to maksyma „jeśli nie możesz czegoś naprawić taśmą naprawczą, oznacza to że użyłeś za mało taśmy”.
Od chwili odkrycia, że wystarczy ułożyć odpowiednio dużo kamieni w kupie, by stworzyć wytrzymałe schronienie ludzkość prześcigała się w tworzeniu niesamowitych budowli. Jedyne co się zmieniało, to skala. Od piramid, Wiszących Ogrodów Semiramidy i latarni morskiej na Faros, aż po Wyspy Palmowe w Dubaju, Burj Khalifa, czy właśnie budowanej (a mającej przekroczyć kilometr wysokości) Wieży Jeddah, architektoniczne cuda świadczyły o geniuszu twórców i majątku zleceniodawców. Do zaszczytnego grona cudów architektonicznych dołącza filmowa Perła z Hong Kongu. Trzykrotnie przewyższający Empire State Building i składający się z przeszło dwustu pięter drapacz chmur to prawdziwy mokry sen speców od wysokościowego mycia okien. Zaawansowana technologicznie, naszpikowana elektroniką i niezwykle ekskluzywna budowla, której przeznaczeniem okazało się zostać najwyższym kominem świata.
Wprowadzenie do akcji jest zarazem najbardziej oryginalną częścią filmu. Willa Sawyera (Dwayne „The Rock” Johnson) poznajemy u szczytu kariery, gdy jako dowódca grupy uderzeniowej przeprowadza operację odbicia zakładników. Sprawy błyskawicznie przyjmują nieoczekiwany obrót i twardziel jakich mało ląduje w szpitalu wojskowym. Akcja przeskakuje o kilka lat i widzowie mogą obserwować Skałę zakładającego protezę nogi. Gdy po raz pierwszy dowiedziałem się, że bohater kina akcji wciela się w osobę niepełnosprawną, zastanawiałem się jaki będzie to miało wpływ na jego rolę. Czyżby Will Sawyer miał uciekać się do podstępu i z kreatywnością godną MacGyvera rozprawiać się z bandziorami? A skądże znowu. Pomimo protezy The Rock biega, skacze, a przede wszystkim rozkłada złych gości starym, sprawdzonym sposobem – z piąchy. Przyznam, że poczułem się w związku z tym rozczarowany. Potencjał na oryginalną historię o weteranie przezwyciężającym ograniczenia ciała by uratować rodzinę z płonącego wieżowca szybko zostaje przekreślona na rzecz akcyjniaka pełnymi garściami czerpiącego ze „Szklanej pułapki” oraz „Wieżowca w ogniu”. Nieuchronne porównanie, z którego „Drapacz chmur” wychodzi z podbitym okiem i brakami w uzębieniu.
Począwszy od absolutnie nijakiego głównego złego filmu, Koresa Bothy (Roland Møller), który Hansowi Gruberowi mógłby co najwyżej skoczyć po kawę aż po inspektora policji (Byron Mann) nie oferującego nawet grama charyzmy sierżanta Ala Powella, postaci zdają się nie mieć nic do zaoferowania. Jeśli pierwsze skrzypce w filmie gra Will Sawyer do spółki z Perłą, tak reszta postaci jest zepchnięta na trzeci plan. Istnieją, bo komuś trzeba naklepać a kogoś innego uratować. Chciałbym tutaj napisać, że rodzina Sawyera wybija się ponad przeciętną, ale niestety nie mogę. Choć grana przez Neve Campbell („Krzyk”, „House of Cards”) Sarah jest byłym chirurgiem wojskowym, mającym za sobą dwie tury w Afganistanie, nie wykazuje się szczególną walecznością. Jej głównym zadaniem jest wykonywanie poleceń męża i branie udziału w dziwnie napisanej kłótni z policjantami. Ponownie, porównanie z Holly Gennero McLane wypada na korzyść filmu, który zaliczył debiut trzydzieści lat temu.
Co do jednego nie można się przyczepić – akcja „Drapacza chmur” leci na złamanie karku. Pościgi, strzelaniny oraz bijatyki gonią jedna drugą nie zostawiając zbyt wiele miejsca na dialogi czy budowanie postaci. Bo jak można kontemplować sens życia, gdy akurat wisi się na ścianie wieżowca dwieście pięter nad poziomem gruntu, z rękami i nogami oklejonymi taśmą naprawczą? Sam Will Sawyer zauważa ile w tym sensu, stwierdzając przed karkołomnym wyczynem – „to głupie”. Występujący tu w podwójnej roli scenarzysty i reżysera Rawson Marshall Thurber doświadczenie zdobywał przy komediowych produkcjach w stylu „Agent i pół”, czy „Zabawy z piłką” i odnoszę wrażenie, że rzucił się na zbyt głęboką wodę pokładając wiarę w to, że charyzma Skały sprzeda bilety. Niestety, mocno się przeliczył. Znane już przeszło od trzydziestu lat schematy, nawet opakowane w bardzo dobre efekty specjalne, nikogo nie zachwycą.
Jeśli mimo to wybieracie się na „Drapacz chmur”, musicie mieć świadomość tego, jakim jest filmem. Najnowszy film z Dwaynem „The Rockiem” Johnsonem to typowy przedstawiciel letnich blockbusterów na które idzie się by posiedzieć w klimatyzowanej sali kinowej z wiaderkiem popcornu na podorędziu. I jako taki sprawdza się idealnie. Jeśli jeszcze nie macie dość Skały patrzącego na was z kinowego ekranu z charakterystycznie uniesioną brwią – możecie spróbować. Jeśli jednak szkoda wam pieniędzy na bilety, lepiej sięgnąć po wydane kilka miesięcy temu na dvd i blu-ray „Jumanji: Przygoda w dżungli”.