Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda – recenzja najnowszej produkcji ze świata Harry`ego Pottera

Film „Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda” ponad wszelką wątpliwość dowodzi kilku rzeczy. Po pierwsze, choć J.K. Rowling świetnie radzi sobie z pisaniem rozbudzających wyobraźnię książek, tak jeszcze nie do końca potrafi stworzyć pozbawiony dziur oraz utrzymujący równe tempo scenariusz filmowy. Po drugie, gdy już jednak trafi w punkt, nieco znudzony widz zaczyna chłonąć wydarzenia jak gąbka wodę. Choć „Zbrodnie Grindelwalda” to film nierówny, z którego bez większej szkody można usunąć co najmniej pół godziny zbędnych scen, tak podczas seansu dałem się porwać świetnym efektom specjalnym, a sam widok murów Hogwartu wraz z muzycznym motywem przewodnim sprawiły, że serce zaczęło mi bić szybciej.

Największy problem drugiej odsłony „Fantastycznych zwierząt” leży u samych jej podstaw. Tam, gdzie pierwsza część nowego cyklu stanowi kompletną historię, ich kontynuacja cierpi na syndrom części przejściowej, której jedyną rolą jest położenie fundamentów pod znacznie większą opowieść. Trudno nie odnieść wrażenia, że celem „Zbrodni Grindelwalda” jest nieco ponad dwugodzinna ekspozycja nowych oraz powracających postaci, wyłożenie ich motywacji oraz pchnięcie niezdecydowanych do wybrania strony w nadciągającym konflikcie. Gdy J.K. Rowling planowała rozciągnięcie opowiadanej historii na pięć filmów, najwyraźniej zapomniała o pewnym szczególe, który przyczynił się do sukcesu historii o chłopcu, który przeżył. Każdy z filmów o Harrym Potterze i jego wesołej kompanii (no, może poza dwoma ostatnimi) oferuje intrygującą zagadkę, której rozwiązanie wpisuje się w spinającą całość walkę z Voldemortem. Nieważne czy chodziło o Turniej Trójmagiczny, kamień filozoficzny, czy Gwardię Dumbledore’a, widz z zapartym tchem śledzi wydarzenia, dając się porwać pełnemu magii uniwersum.

Tego właśnie zabrakło w „Zbrodniach Grindelwalda”. Owszem, gdzieś tam w tle majaczy niezwykle słaby motyw przewodni (poszukiwanie granego przez Ezrę Millera Credence’a), ale szybko ginie w natłoku luźnych wątków. W trakcie nieco ponad dwóch godzin Rowling stara się między innymi nadgonić kilka miesięcy dzielących wydarzenia „Zbrodni” od pierwszej części, wprowadzić Albusa Dumbledore’a, ruszyć tropem Credence’a Barebone’a, zarysować postać Nagini (przy okazji całkiem sporo zmieniając względem serii o Potterze), przedstawić plan Grindelwalda… a to zaledwie część wątków. Z całą pewnością, gdy już na ekranach kin pojawi się piąta część przygód Newta Scamandera, owe dyndające na wietrze nici większej fabuły splotą się w imponującą całość, ale w tym właśnie tkwi haczyk. „Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda” to nie odcinek serialu na Netfliksie, który można pochłonąć w jedno sobotnie popołudnie i otrzymać pełny obraz z gatunku „co autor miał na myśli”. To wyczekiwany przez fanów uniwersum magii i czarodziejstwa film, który pozostawia nas z ogromną ilością pytań oraz retconuje elementy latami budowanego lore świata Harrego Pottera. Na całe szczęście aktorzy w pewnym stopniu rekompensują potknięcia i dłużyzny pierwszej połowy filmu.

Trzeba przyznać, że zdecydowana większość z nich doskonale sobie poradziła z rolami. Eddie Redmayne ponownie świetnie wypada w roli wycofanego oraz przejawiającego cechy właściwe zespołowi Aspergera (zgodnie ze słowami samego aktora oraz spekulacjami fanów) Newta Scamandera, który gotów jest poświęcić wszystko, byle tylko ochronić bliskich jego sercu ludzi oraz tytułowe fantastyczne zwierzęta (których na ekranie było zdecydowanie za mało, co każe wątpić w sens wykorzystania ich jako tytułowego elementu serii). To samo tyczy się Johnny’ego Deppa, z którego manierą wiązałem największe obawy. Tymczasem Gellert Grindelwald w jego wykonaniu wypada bardzo dobrze. Choć bywa okrutny i nie widzi problemu w egzekucji dziecka, gdy trzeba potrafi być niezwykle charyzmatyczny, a jego przemowa do tłumu wyznawców oraz wykorzystywane argumenty sprawiają, że sam widz zaczyna się zastanawiać nad słusznością motywów czarnoksiężnika. Choć pod względem mocy Grindelwald nie ma startu do Voldemorta (który, dał tego dowód, zabijając Gellerta w Nurmengardzie), tak jest świetnym złoczyńcą. Żałuję jedynie, że tak mało czasu poświęcono mającej pełnić rolę przeciwwagi dla Grindelwalda, młodszej wersji Albusa Dumbledore’a. Jude Law odwalił kawał dobrej roboty, wcielając się w najpotężniejszego czarodzieja naszych czasów, a gdy tylko otrzymywał szansę na potwierdzenie swojego warsztatu, korzystał z niej w pełni (jak podczas wspominania młodości z Grindelwaldem i łączących ich uczuć). Pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnych częściach dostaniemy go w znacznie większych dawkach. Na wyróżnienie zasługuje również wcielająca się w Letę Lestrange Zoë Kravitz, nawet jeśli jej postać pojawiała się na ekranie rozczarowująco rzadko. Aktorka świetnie poradziła sobie nie tylko z zagraniem uczuć łączących jej postać z Newtem (w obliczu rychłego ślubu z bratem głównego bohatera – Theseusem), ale też bez zarzutu wywiązała się z naładowanego emocjami monologu w trzecim akcie filmu. Niestety, nie mogę tego samego napisać odnośnie trójki powracających postaci. Tina Goldstein (Katherine Waterson), potencjalna miłość głównego bohatera nieco bez sensu snuje się po okolicy, głównie pakując w tarapaty, Jacob Kowalski (Dan Fogler) w ciągu kilku miesięcy przeszedł od zabawnego do irytującego, a Queenie Goldstein (Alison Sudol) nieco zbyt łatwo łyka sporą dawkę propagandy. Trudno nie odnieść wrażenia, że rola tego trio w „Zbrodniach” została poważnie zmarginalizowana. To samo tyczy się Credence’a Barebone’a (Ezra Miller), którego z początkowo niejasnych powodów Gellert bardzo chce pozyskać dla swojej sprawy. Choć Miller w tej części wypadł lepiej niż w „Fantastycznych zwierzętach i jak je znaleźć”, tak otrzymał zdecydowanie zbyt mało czasu, by ostatnie minuty „Zbrodni” wywarły mniejsze wrażenie od oczekiwanego. Na pewno mniejsze od wzburzenia, jakie wśród zagorzałych fanów uniwersum wywołało pojawienie się Minervy McGonagall w roli nauczycielki w Hogwarcie. Jestem autentycznie ciekaw jak autorka wyjaśni obecność tej postaci gdzieś we wczesnych latach 20. XX wieku, podczas gdy zgodnie ze słowami samej Rowling, ta urodziła się w… 1935 roku. Detal, nad którym większość widzów przejdzie do porządku dziennego, a który zagotował wiernych fanów świata Harry’ego Pottera.

Nawet jeśli warstwa fabularna obfituje w dziury, tak wizualnie niczego filmowi zarzucić nie mogę. „Zbrodnie Grindelwalda” to pokaz umiejętności speców od CGI, który obfituje w starcia, pościgi oraz fantastyczne lokacje (archiwum w Ministerstwie Magii!). Jeśli dodać do tego skomponowaną przez Jamesa Newtona Howarda ścieżkę dźwiękową, całość zadowoli nie tylko miłośników magii. I tylko szkoda tego, że pomimo występowania w tytule, jakoś mało było tych fantastycznych zwierząt… Niestety, mimo wszystko „Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda” nie są w stanie obronić się jako osobny film. To ponad wszelką wątpliwość zaledwie krok w kierunku zdecydowanie większej fabuły, która ma się rozegrać na przestrzeni kolejnych trzech filmów (zgodnie z zapowiedziami, historia ma zostać zamknięta do 2024 roku). Jeśli jesteście wielkimi fanami wykreowanego przez J.K. Rowling uniwersum i potraficie wybaczyć pojawiające się tu i ówdzie modyfikacje kanonu, możecie nastawić się na nieco ponad dwie godziny nierównej (choć ogólnie dobrej) zabawy. W innym przypadku lepiej będzie zaczekać na trzecią część i obejrzeć za jednym zamachem.