O „Przebudzeniu Mocy” wiedzieliśmy na długo przed premierą tylko jedną rzecz – J.J. Abrams został postawiony przed niemożliwym do wykonania zadaniem. Musiał zmierzyć się z legendą, tworząc film, który zarówno przywróci na gwiezdnowojenne łono rozgoryczonych prequelami fanów klasycznej trylogii, jak i sprawi, że franczyzę pokochają młodzi, nowi widzowie. Reżyserowi na pewno nie grozi już bycie nazywanym Jar Jar Abramsem, ale nie wszystko wyszło idealnie.
Zazwyczaj pisząc recenzję rozpoczynam ją od zarysowania fabuły filmu, jednak w przypadku „Przebudzenia Mocy” muszę z tego zrezygnować – tutaj niemal wszystko co bym napisał będzie spoilerem, a ja nie chciałbym Wam zepsuć ani jednej sceny, dlatego tym razem tego nie zrobię – nawet jeśli chodzi o pierwsze zdanie w napisach otwierających film!
Widziałem „Przebudzenie Mocy” już dwa razy (i prawdopodobnie na tym się nie skończy), a w dalszym ciągu jestem zachwycony kreacją bohaterów i grą aktorską. Nie jest tajemnicą, że George Lucas bardzo słabo czuje się w obu tych zagadnieniach, dlatego fakt, że J.J. Abrams poświęcił im tak wiele czasu jest miodem wylanym na moje serce. Szczególnie po maratonie z prequelami… I nie mam tutaj na myśli jedynie aktorów z klasycznej trylogii – nie trzeba być magikiem kina by sprawić, że Harrison Ford będzie się na ekranie prezentował zjawiskowo (co zresztą robi). Abrams zatrudnił niemalże anonimowych ludzi (Ridley, Boyega) i sprawił, że ci na tle bardziej doświadczonych kolegów lśnią! Widać, że aktorzy dokładnie wiedzieli, czego się od nich wymaga i nawet w najmniejszych scenach potrafią zabłysnąć. Dwiema byłem naprawdę zachwycony, jednak nie mogę wam napisać o nich nic więcej. Jeszcze kilka dni temu bardzo mocno bałem się o występ Oscara Isaaca jako Apocalypse’a w nowym filmie z X-Men, jednak charyzma jaką wykazał się w „Przebudzeniu Mocy” szybko ucięła te obawy.
Na pewno pracę aktorom ułatwili scenarzyści. Dialogi są świetnie napisane i w końcu z przyjemnością można słuchać rozmów bohaterów, które nie ograniczają się jedynie do ekspozycji, jak to miało miejsce w prequelach. Film pełen jest też humoru. Chociaż żarty bawią (sądząc po reakcji sali kinowej – nie tylko mnie), mam wrażenie, że należało się nieco powściągnąć i kilka z nich odpuścić. Naprawdę, nie każdą poważniejszą scenę należy od razu rozładowywać zabawną sytuacją. Szczególnie rzucało się to w oczy przy Kylo Renie. Sam Rycerz Ren wypadł świetnie; jako bohater niejednoznaczny i wewnętrznie rozdarty pokazał coś, czego nie umiał zrobić duet Lucas-Christensen w prequelach. Natomiast nie do końca przypadły mi do gustu występy Andy’ego Serkisa oraz Lupity Nyong’o. Moim zdaniem nie potrafili nadać granym bohaterom odpowiedniej głębi, nie broni ich też niewielka ilość czasu jaką spędzili na ekranie. Nie mogę jednak pominąć najlepszego występu w całym filmie: R2-D2 jest jedną z moich ukochanych postaci w popkulturze, ale muszę przyznać, że BB-8 naprawdę nie brakuje do niego wiele! Nigdy nie lubiłem Ewoków (o różnych koszmarkach z prequeli nie wspominam), nawet będąc dzieckiem. W teorii miały być słodkie i sprzedać masę zabawek, w praktyce były irytujące i wyrywały mnie z przedstawionego świata. BB-8 to zupełnie inna kategoria. Jest słodki i uroczy niczym mały kotek, fantastycznie zaprojektowany, dobrze wykorzystany za każdym razem, gdy się pojawia, a przy tym urzeka zarówno dzieci, jak i dorosłych. Twórcom filmu należą się ogromne brawa za taką kreację astromecha!
Jeśli widzieliście zwiastuny wiecie już, że pod względem wizualnym „Przebudzenie Mocy” prezentuje się zjawiskowo! Powrót do praktycznych efektów specjalnych oraz plenerów zdecydowanie wyszedł serii na dobre. Oczywiście niemalże każde ujęcie jest wzbogacone przez CGI, jednak dzięki użyciu fizycznych rekwizytów praktycznie się tego nie zauważa. Wyraźnie widać koncepcję “używanego wszechświata”, która tak zachwycała w klasycznej trylogii. Niesamowicie wypadła też walka na miecze świetlne! Wszystko wyglądało prawdziwie, ani przez moment nie ma się wrażenia, że oglądamy wyreżyserowany spektakl taneczny, a gra świateł użyta w tej scenie jest po prostu fenomenalna. Mam także nadzieję, że w kolejnych epizodach zobaczymy trochę więcej myśliwców w akcji. Kiedy tylko Poe Dameron pokazywał umiejętności pilotażu, miałem ochotę krzyczeć razem z nim! Co ciekawe, jak na GWIEZDNE Wojny, mamy tutaj zadziwiająco mało pojedynków w kosmosie…
Muszę przyznać, że po pierwszym seansie byłem rozczarowany muzyką. Za drugim podejściem zwróciłem na nią większą uwagę, ale tak naprawdę dopiero w domu, słuchając OST mogłem ją w pełni docenić. John Williams skomponował kilka pięknych utworów („Rey’s Theme”, „Jedi Steps”), które jednak nie mają okazji w pełni zabłysnąć w filmie. Brakuje tu czegoś równie wyraźnego i doniosłego jak np. „Duel of the Fates”. Podobnie jak w każdej innej warstwie, mamy tutaj do czynienia z hołdem składanym klasycznej trylogii.
I tutaj dochodzimy do największego problemu „Przebudzenia Mocy”. Ten film jest jednym wielkim hołdem, złożonym klasycznej trylogii, ze szczególnym uwzględnieniem „Nowej Nadziei”. Mam wrażenie, że J.J. Abrams zapędził się nieco za daleko. Doszło do tego, że pewne sceny nie wywoływały we mnie emocji (a powinny!), ponieważ… już to wszystko widziałem w filmie z 1977 roku. Do pewnego momentu bardzo podobały mi się odniesienia do epizodów IV-VI, ale ewidentnie nie zachowano w tym umiaru. Mam wrażenie, że reżyser dokonał raczej recyclingu „Nowej Nadziei”!
J.J. Abrams nakręcił film, który zachwyci fanów klasycznej trylogii oraz tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z uniwersum Gwiezdnych Wojen. To fantastycznie zrealizowane kino przygodowe, w którym niestety zabrakło nowych pomysłów. Na to jednak przyjdzie pora w epizodach VIII oraz IX. Powierzone mu zadanie Abrams wykonał najlepiej, jak tylko się dało. Uratował dla nas to, co zniszczyły prequele, dzięki czemu po raz pierwszy od 1999 roku możemy mieć Nową Nadzieję.