Dopóki nie ogłoszono tego oficjalnie, pomysł nakręcenia filmu o przygodach młodego Hana Solo uważałem za absurdalny. Wydawało mi się, że ostatnim, co Kathleen Kennedy i spółka chcieliby zrobić w przebogatym i niemal nieograniczonym uniwersum Gwiezdnych Wojen, będzie produkcja opowiadająca historię postaci, którą już naprawdę dobrze znamy, nie wspominając nawet o konieczności zmierzenia się z ikoniczną rolą Harrisona Forda. Teraz, gdy „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie” wchodzi na ekrany kin nie da się już dłużej zaprzeczać rzeczywistości – naprawdę to zrobili! A co tym bardziej zadziwiające, pomimo licznych kłopotów na planie, udało im się stworzyć gwarantujące solidną porcję rozrywki kino przygodowe.
Jednym z największych wyzwań postawionych przed twórcami filmu, było przekonanie widza, że postaci grane przez Aldena Ehrenreicha i Donalda Glovera to naprawdę młodzi Han i Lando. O ile wybór Glovera od początku spotkał się z aprobatą fanów (a sam aktor sprostał oczekiwaniom), Ehrenreich wciąż zmaga się – i pewnie jeszcze długo będzie – z dużą liczbą krytycznych głosów. Początkowo sam byłem sceptycznie nastawiony do jego zatrudnienia, ale moim zdaniem aktor wywiązał się z postawionego przed nim zadania znakomicie. Nie wiem ile razy Ehrenreich musiał obejrzeć klasyczną trylogię by podłapać wszystkie cechy charakterystyczne dla Hana Solo w wersji Harrisona Forda, ale ciężka praca się opłaciła. Znany z „Ave, Cezar!” aktor znakomicie oddaje wygadanego przemytnika: od uśmiechu i spojrzenia, przez drobne gesty po postawę oraz intonację, dzięki czemu ja w pełni kupiłem go w tej roli (i piszę to jako gość z tatuażem z Solo z klasycznej trylogii). Podobnych problemów nie było oczywiście z Chewbaccą, w którego ponownie wcielił się Joonas Suotamo – i jest to chyba najlepszy występ wookiego ze wszystkich filmów spod znaku Gwiezdnych Wojen. Chewie w końcu ma tu nieco więcej do zrobienia (i powiedzenia) i mam nadzieję, że jeśli powstanie kontynuacja, jego postać zostanie jeszcze bardziej rozwinięta.
Na drugim planie prym wiedzie – co chyba nie zaskakuje nikogo – Woody Harrelson jako Tobias Beckett. Wprowadza on młodego Hana w tajniki przestępczego światka, a życie przyszłego bohatera Rebelii zależy od tego, jak szybko przyswoi sobie owe lekcje. Choć „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie”, podobnie jak „Łotr 1” nie należy do głównej sagi, kontynuuje tradycję wprowadzania ciekawych postaci robotów; Walcząca o prawa droidów (oraz innych uciskanych klas) L3-37 (w tej roli Phoebe Waller-Bridge) może śmiało stanąć w jednym szeregu z R2-D2, K-2SO czy BB-8. Niestety niewiele dobrego można powiedzieć na temat roli Emilli Clarke. Grana przez nią Qi’Ra jest absolutnie bezbarwna, za co nie winiłbym scenarzystów – ci dali aktorce możliwość pokazania kilku różnych twarzy Qi’Ry, Clarke nie wykorzystała niestety żadnej. Muszę przyznać, że dawno nie spotkałem się z równie nijakim występem w wysokobudżetowej produkcji.
Filmy opowiadające o wielkich skokach (a takim bez wątpienia jest „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie”) zwykle trzymają się pewnych definiujących je cech. Czy to klasyczny polski „Va Banque”, „Oceans Eleven”, czy współczesne interpretacje pokroju „Ant-Mana” lub „Szybkich i Wściekłych 4” – zawsze kluczowe jest to, by zapewnić ekipie personalne motywacje do dokonania popisowej kradzieży. Niestety w przypadku „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie” zapomniano o tej zasadzie, przez co całemu filmowi po prostu brakuje napięcia. Paul Bettany jako Dryden Vos wygląda fantastycznie, ale w przeciwieństwie do Clarke nigdy nie dostaje możliwości pokazania, dlaczego właściwie należy się go obawiać. W nieco ponad dwie godziny Han Solo zabija więcej osób niż rzekomo przerażający przeciwnik. W filmie o którym wiemy, że co najmniej połowa bohaterów przeżyje w zdrowiu jeszcze kilkadziesiąt lat, jest to wręcz szkolny błąd – tym bardziej zaskakujący, że za scenariusz (Lawrence i Jon Kasdan) oraz reżyserię (Ron Howard) odpowiadają przecież niezwykle doświadczeni twórcy!
Pozytywnie zaskoczyła mnie muzyka – podczas gdy przez dwa seanse „Ostatniego Jedi” nie wychwyciłem ani jednego interesującego nowego motywu, tak z soundtrackiem z „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie” chętnie zapoznam się za jakiś czas bliżej. Znakomicie puentuje wydarzenia z ekranu, jednocześnie cały czas romansując z klasycznymi kompozycjami Williamsa. Mam nadzieję, że John Powell otrzyma jeszcze możliwość pracy przy Gwiezdnych Wojnach. A muszę przyznać, że muzyka miała co puentować – zdjęcia Bradforda Younga wyglądają naprawdę znakomicie. To chyba jedna z tych rzeczy, które w Gwiezdnych Wojnach, niezależenie od poziomu filmów, zawsze prezentują się zjawiskowo – to uniwersum potrafi opowiadać historie obrazem jak żadne inne. Bardzo podobała mi się także reżyseria scen akcji, zachowująca odpowiedni balans pomiędzy dynamiką a czytelnością. Strona techniczna jest zdecydowanie jedną z większym zalet „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie”.
Choć na seansie bawiłem się naprawdę dobrze (między innymi dzięki mnóstwie smaczków umieszczonych tu dla fanów uniwersum), w dalszym ciągu nie rozumiem idei stojącej za powstaniem tego filmu – ani tym bardziej jego planowanych kontynuacji. „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie” to produkcja, która nie wnosi absolutnie nic do świata Gwiezdnych Wojen, ani też nie wybija się szczególnie na tle wielu innych blockbusterów. Solidna, rzemieślnicza robota, o której zapewne zapomniałbym za jakiś czas, gdyby nie stojąca za tym filmem marka. Złośliwi nazywają „Łotr 1. Gwiezdne Wojny – historie” najdroższym retconem świata (zostaje tam wyjaśnione skąd wzięła się wada konstrukcyjna Gwiazdy Śmierci, umożliwiająca jej zniszczenie); wygląda na to, że w antologiach staje się to stałym punktem programu, ponieważ i „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie” wyjaśnia głupotkę dotyczącą trasy z Kessel pokonanej w 12 parseków. Ale czy naprawdę trzeba było kręcić cały film tylko po to, by to wytłumaczyć?