„Księżniczka Marsa” Edgara Rice’a Burroughsa przez 100 lat była klasyką gatunku z pogranicza science fiction i fantasy. Książka inspirująca największe dzieła w historii kina w końcu doczekała się swojej ekranizacji spod ręki Andrew Stantona, który stworzył film dobry, ale nie pozbawiony wad.
Przez 100 lat kino czerpało garściami z powieści Edgara Rice’a Burroughsa, na czym trochę cierpi „John Carter”. Dla widzów nie znających otoczki całej historii, fabuła filmu może być zlepkiem klasyków kina jak „Gwiezdne Wojny”, „Flash Gordon”, „Avatar” czy „Tańczący z wilkami”. Tylko w istocie jest odwrotnie – to historia, którą teraz możemy oglądać jest protoplastą tychże klasyków. Można rzec, że w szkielet scenariusza „Johna Cartera” wpisana jest wtórność i brak oryginalności – to tak naprawdę widać od początku do samego końca. Tutaj liczą się umiejętności Andrew Stantona, czy potrafi opowiedzieć to w odpowiedni sposób, który będzie sprawiać rozrywkowe, ale też świeże wrażenie.
Delikatnym minusem jest scenariusz filmu. Po Andrew Stantonie (oraz współscenarzystach), który dowiódł, że w fantastyczny sposób potrafi opowiadać proste historie – „Gdzie jest Nemo?”, „Wall-E” czy „Toy Story” – spodziewałem się bardziej dopracowanego tekstu. Wada skupia się głównie wokół zbyt wielkich uproszczeń fabularnych i negatywnych zmian w stosunku do literackiego pierwowzoru oraz czasem zbyt płytkich dialogów nasyconych przesadnym patosem. Razi trochę nieumiejętne poprowadzenie niektórych postaci, które w książce sprawiały o wiele lepsze i, przede wszystkim, większe wrażenie. Rozumiem, że filmy Disneya opierają się na prostocie, ale w stosunku do animacji Pixara, tutaj nie było to należycie dopracowane.
Warto dodać, że Stanton i spółka czerpią trochę z kolejnych dwóch tomów cyklu Burroughsa. Stąd m.in. w filmie obecność postaci Matai Shanga, granego przez Marka Stronga. Scenarzyści filmu wielokrotnie powtarzali, że chcą być wierni duchowi powieści, nie trzymając się kurczowo wszystkich ram nakreślonych przez pisarza. Ta idea jest tutaj bardzo widoczna, gdyż zmian w stosunku do książki jest sporo – niektóre niestety można traktować jako minus. Co do utrzymania ducha historii – to udało się twórcom perfekcyjnie.
Od początku fabuła nas wciąga i pomimo natłoku imion, szczegółów politycznych sytuacji na Barsoom (tak nazywają Mars mieszkańcy) oraz szybkiego tempa akcji, widz nie będzie mógł się w tym wszystkim pogubić. Stanton od początku świetnie prowadzi narrację, nakreślając w odpowiedni sposób bohaterów i akcję. Początek na Ziemi mówi nam wszystko, co powinniśmy wiedzieć o Johnie Carterze, nie popadając w kicz czy przepełnione patosem monologi. Tutaj mały epizod ma Bryan Cranston z „Breaking Bad”, który jak zawsze prezentuje wysoką formę. Gdy przenosimy się na Marsa, rozpoczyna się fantastyczna przygoda, którą śledzi się z zapartym tchem.
Jak to we wszystkich filmach, które w założeniu mają stanowić początek kinowej serii – reżyser nakreśla nam mitologię świata, bohaterów i całą magię, która ma oczarować widza. Poznawany świat Barsoom sprawia znakomite wrażenie – intryguje swoją innością, mieszkańcami, klimatem i wspaniałymi przestrzeniami. Jak można przypuszczać – scenografia nie jest tutaj jakaś wyszukana – mamy kilka miast i naturalnych budowli, ale Mars przypomina pustynną planetę – można rzec, że jest to takie nowe Tattooine. Sam krajobraz został przedstawiony pięknie i z rozmachem.
Fabularnie John Carter najpierw poznaje Tarsa Tarkasa, w którego świetnie wciela się Willem Dafoe. Nadał swojej postaci dużej dawki emocji, charyzmy i ironicznego humoru. Poznanie dwóch bohaterów pokazuje kolejną zaletę „Johna Cartera” – Stanton potrafi rozbawić widzów w bardzo dobry sposób – używa humoru ze smakiem przez cały film. Poznajemy także inną przedstawicielkę rasy Tharków w postaci Soli – także świetnie zagraną przez Samanthę Morton. Warto dodać, że aktorzy nie byli tutaj tylko głosami, lecz pracowali na planie w podobny sposób, jak to miało miejsce w „Avatarze”. Tharkowie są prymitywnym ludem, który nie miesza się do niczego i żyje własnym życiem. Ich kultura została bardzo ciekawie przedstawiona i okazjonalnie potrafiła zaskoczyć. Zdecydowanie sceny z udziałem Tharków sprawiały najlepsze wrażenie pod względem rozrywki.
Barsoom zamieszkują także czerwoni ludzie, którzy toczą ze sobą wewnętrzne wojny. Postać księżniczki Dejah Thoris została fantastycznie odwzorowana w stosunku do książki. Lynn Collins nadała jej wszystkich cech, także wizualnych, które można było sobie wyobrazić – jest urodziwa, charyzmatyczna i waleczna. James Purefoy jest kolejnym perfekcyjnie dobranym aktorem – można pomyśleć, że Khantos Kahn wręcz został dla niego stworzony. Chociaż samej postaci nie przedstawiono w taki sam sposób jak w książce, to Kahn sprawiał tak samo pozytywne wrażenie. Nie do końca przekonał mnie Taylor Kitsch w tytułowej roli – nie jest to kwestia słabej gry aktora, choć trzeba przyznać, że czegoś mu brakuje, by być głównym bohaterem filmu. Po prostu on nie pasuje na Johna Cartera – nie tworzy tej postaci w taki sposób, w jaki można byłoby oczekiwać po przeczytaniu książki. Film cierpi trochę z powodu czarnych charakterów – poza Matai Shangiem mamy także Sab Thana, wrogiego Jeddakę z innego miasta, który sieje spustoszenie podczas wojny. Dominic West zagrał go przyzwoicie, ale brakuje charyzmy i emocji w ekranowym ukazaniu tego łotra. Natomiast bez wątpienia najlepiej wypada marsjański pies Woola – jest to jedna z najlepszych postaci gatunku od czasu powstania R2D2 i C3PO w „Gwiezdnych Wojnach”.
Andrew Stanton prowadzi fabułę dynamicznie i nie pozwala się widzowi nudzić. Wszystko przesycone jest akcją – walkami w powietrzu na statkach napędzanych światłem oraz na ziemi. Doprowadza to do finałowej sceny batalistycznej, która jest bardzo widowiskowa, ale… dla znającego książkę rozczarowująca. Jej skala rozmachu powinna być kilka razy większa.
Pod względem technicznym film jest perfekcyjny. Widać dokładnie na co poszło te 250 mln dolarów. Wszystko prezentuje się wyśmienicie dla oka – od dużych wspaniałych przestrzeni planety, przez cyfrowe fantastycznie zrobione postacie, po wielkie sceny akcji. Jest to jedyna sfera filmu, do której nie można się przyczepić. Znakomicie zrealizowano także białe małpy, które budzą podziw, gdy oglądamy je na arenie.
Problemem natomiast jest 3D, które już na etapie planowania filmu nie było brane pod uwagę. Pamiętam jeden z wywiadów, w którym Stanton mówił, że go nie interesuje, czy film będzie w kinach w 3D czy 2D i to też widać na ekranie. „Johna Cartera” nakręcono w 2D i poddano konwersji. Przez nieprzygotowanie kadrów do 3D, nic nie wyskakuje nam z ekranu – nie przypominam sobie ani jednej takiej sceny. Jedynym efektem i to także nie przez cały film jest głębia, która najlepiej działa przy dużych przestrzeniach. Test ze zdejmowaniem okularów również został oblany przez twórców – przez większość filmu obraz wygląda jakbyśmy byli na seansie 2D. Jest to najbardziej rozczarowujący element tej produkcji, gdyż potencjał na dobry trójwymiar był naprawdę wielki.
Wielką zaletą „Johna Cartera” jest również muzyka Michaela Giacchino, który stworzył partyturę z rozmachem i różnorodnością tematyczną. Świetnie ilustruje obraz, tworzy klimat i działa na emocje. Pod względem jakości kompozycyjnej stoi na wysokim poziomie. Ma w sobie element, który zawsze cenię w dobrej muzyce filmowej – tematy, które po seansie wciąż huczą w głowie i których nie sposób sobie nie zanucić.
Pomimo swoich wad „John Carter” na tle innych hollywoodzkich blockbusterów jest produkcją wyjątkową. Poza samym gatunkiem space fantasy, który w kinach gości bardzo rzadko mamy wiele zalet przemawiających za wyjątkowością filmu Disneya – ciekawa fabuła, różnorodne i intrygujące postacie oraz humor ze smakiem. Po obejrzeniu można zdać sobie sprawę, jak dużo kino czerpało z tej historii – zwłaszcza „Avatar” i „Gwiezdne Wojny”, ale te podobieństwa jakoś szczególnie nie przeszkadzały w odbiorze. „John Carter” okazuje się być fantastyczną przygodą dla każdego widza, który lubi przenieść się do innego świata i przeżyć coś emocjonującego.
Ocena: 7,5/10
{youtube}co353Vnb7is{/youtube}