Choć „Godzilla” z 2014 roku kilka rzeczy robiła fenomenalnie, była mocno krytykowana za nadmierne rozbudowanie filmu w warstwie dotyczącej ludzkich bohaterów (co wcale nie przełożyło się na jakość tychże), i małą ilość scen z samym potworem. Było to tym boleśniejsze, że kiedy już Godzilla pojawiała się na ekranie, robiła fantastyczne wrażenie. Twórcy „Kong: Wyspa Czaszki” odrobili jednak lekcje i nie powtórzyli błędów swych kolegów. Król powrócił!
Kończy się wojna w Wietnamie. Pułkownik Preston Packard nie wyobraża sobie jednak powrotu do cywila – walka jest całym jego życiem. Kiedy więc otrzymuje rozkaz eskortowania grupy naukowców, jest wniebowzięty – w przeciwieństwie do członków swego oddziału. Nie wie jeszcze, że przyjdzie mu się zmierzyć z zagrożeniem znacznie większym niż Vietkong… W skład grupy wchodzą także antywojenna fotoreporterka, były komandos oraz kilku naukowców. I kiedy oczekiwałem powolnego rozbudowywania tych postaci, eksploracji Wyspy Czaszki oraz niespiesznego wprowadzania tytułowego potwora, okazało się, że akcja rusza z kopyta i nie zwalnia już do samego końca! Twórcy „Kong: Wyspa Czaszki” nie bawili się w zgłębianie rysów psychologicznych bohaterów, od razu wrzucając nas w wir krwawych pojedynków. I co ważniejsze – od początku pokazują Króla w akcji.
Bo Kong na Wyspie Czaszki jest prawdziwym władcą – widz nie wątpi w to ani przez sekundę. Swych wiernych poddanych broni i nagradza, dla wrogów nie ma jednak żadnej litości. Odpowiednie połączone dzikości oraz majestatu Konga robi piorunujące wrażenie. To właśnie on (oraz tytułowa Wyspa) jest głównym bohaterem filmu, spychając na dalszy plan pozostałe elementy. I bardzo dobrze! Twórcy mogli sobie na to pozwolić także dzięki temu, że zatrudnili uznanych aktorów, którzy charyzmą są w stanie ożywić papierowe postaci. Samuel L. Jackson, John C. Reilly, John Goodman – gdyby w ich miejsce obsadzić kogoś mniej uzdolnionego, cała konstrukcja filmu mogłaby się rozsypać. Na ich tle gorzej wypadł niestety Tom Hiddleston, który nie dość, że nie miał wiele do zagrania, to dodatkowo nie był w stanie do swej roli dodać jakiejś wartości, jak zrobili to jego koledzy po fachu. Podobnie niestety wygląda to w przypadku Brie Larson, choć plus należy się przynajmniej za to, że scenarzyści nie zrobili z niej typowej damy w opałach.
Umieszczenie akcji w czasie wojny w Wietnamie początkowo wydawało mi się karkołomnym pomysłem, jednak wraz z kolejnymi minutami zaczynało nabierać sensu. Nie jest to jedynie prosta podmiana scenografii – „Kong: Wyspa Czaszki” często nawiązuje do kina wojennego dotyczącego konfliktu w Wietnamie. Widać to w zdjęciach, widać w pewnych elementach fabuły i owo połączenie filmu wojennego z monster movie naprawdę znakomicie się sprawdza. Do tej pory z mariażu kina superbohaterskiego z różnymi gatunkami z sukcesem korzystał Marvel, jak widać Warner Bros. w końcu wyciągnęło z tego wnioski do budowy własnego uniwersum. „Kong: Wyspa Czaszki” dzieje się bowiem w tym samym świecie, co „Godzilla”. Podobnie jak w przypadku produkcji wspomnianego Domu Pomysłów, tutaj także warto zostać do sceny po napisach.
„King Kong” z roku 1933 był jedną z najważniejszych produkcji w historii kinematografii – rewolucyjną pod wieloma względami. „Kong: Wyspa Czaszki” nie stara się bezpośrednio odnosić do tego dziedzictwa, nie próbuje mu także oddać hołdu, co miało miejsce w filmie Petera Jacksona z 2005 roku. W 2017 otrzymaliśmy typowy monster movie, w którym trup ściele się gęsto, ogromne potwory walczą ze sobą, a ludzie próbują co najwyżej przetrwać. I w swej kategorii „Kong: Wyspa Czaszki” jest jedną z najlepszych produkcji od lat! Osobiście stawiam go wyżej, niż „Godzillę”, „Jurassic World” czy „Pacific Rim”. Jeśli oczekujecie niezwykle efektownej, rozrywkowej produkcji tego typu, wizyta w kinie jest obowiązkiem.