Siedemnaście lat. Tyle czasu w Wolverine’a wciela się Hugh Jackman. Tyle lat należy mieć, żeby obejrzeć samodzielnie najnowszy film z Rosomakiem. Kiedy aktor po raz pierwszy wysuwał adamantowe szpony, debiutowała Nokia 3310, na rynku miało się dopiero pojawić PlayStation 2, a wielu ludzi wciąż nie rozumiało, że XX wiek skończy się dopiero w nocy z 31.12.2000 na 1.01.2001. Ekranizacje komiksów superbohaterskich, szczególnie po porażce „Batman & Robin”, były praktycznie martwe. Natomiast sam Hugh Jackman, jeszcze przed premierą „X-Men”, został zalany falą negatywnych komentarzy, w których to internetowi znawcy wymieniali powody, dla których jest najgorszym możliwym wyborem dla odtwórcy Wolverine’a (pewne rzeczy, jak widać, od 2000 roku nic się nie zmieniły). Teraz, siedemnaście lat później, uwielbiany przez fanów Jackman żegna się z rolą Jamesa Howletta w „Loganie”. I w końcu, po katastrofach w postaci poprzednich solowych filmów, udało się pokazać Wolverine’a na ekranie w pełnej krasie!
Wolverine jest stary. Wraz z wiekiem degeneracji ulega jego czynnik gojący, a biorąc pod uwagę, że szkielet mutanta pokryty jest toną żelastwa, proces ten nie przebiega najlepiej. Podobnie zresztą jak u Charlesa Xaviera, najpotężniejszego umysłu świata, który zmaga się z demencją. Obaj mieli to nieszczęście, że nie zdążyli umrzeć na polu bitwy w pełni glorii i chwały, przez co muszą teraz zmierzyć się z przeciwnikiem znacznie gorszym niż ich wrogowie z lat młodzieńczych – ciężarem własnych dokonań. Kiedy wydaje się, że zasłużona emerytura jest już blisko, przeszłość dopada obu bohaterów jeszcze jeden, ostatni raz…
Historia w „Logan” osadzona została w dość dalekiej przyszłości, i podobnie jak ma to miejsce w komiksach – przyszłość dla mutantów nie wypada najlepiej, łagodnie rzecz ujmując. Stopniowo poznajemy kolejne szczegóły wydarzeń, które wpłynęły na kształt świata i składamy sobie z nich obraz rzeczywistości, z jaką zmagają się bohaterowie. I chociaż odniesień do poprzednich filmów z serii nie brakuje, ich znajomość (może poza „X-Men” i „X-Men 2”) nie jest wymagana do czerpania radości z seansu. Ciężko nawet powiedzieć, czy akcja „Logana” toczy się w tym samym uniwersum.
Fabularnie „Logan” stawia na prostotę – historia jest skromna, wręcz kameralna, dziejąca się gdzieś na uboczu. Zapomnijcie o ratowaniu świata (albo nawet Nowego Jorku) przed katastrofą, to opowieść w zupełnie innym tonie. Znacznie bliższa westernom z „ostatnim sprawiedliwym”, niż typowemu kinu superbohaterskiemu, jakie znamy z poprzednich produkcji z X-Men. Do samych westernów zresztą „Logan” odnosi się bardzo bezpośrednio, podobnie jak do komiksów – wplatając je w fabułę. Zabieg ten, choć mocno się go obawiałem, wypada zaskakująco dobrze! Kiedy stawia się na tak oszczędną i skromną opowieść, trzeba pamiętać o jednym – w jej centrum trzeba umieścić bohaterów, na których widzowi zależy. Na szczęście w „Loganie” nikt o tym nie zapomniał i otrzymaliśmy fantastyczne kreacje. Moje serce podbiła Dafne Keen – nie wiem skąd twórcy wytrzasnęli tę dziewczynkę, ale zagrała idealnie! Jej Laura w cudowny sposób miesza w sobie urok i niewinność małej dziewczynki, oraz dzikość i furię morderczej broni X-23, równie dobrze wypada w scenach dramatycznych, jak i tych, na których możemy się pośmiać. Mam nadzieję, że pojawi się ona także w kolejnych produkcjach z X-Men, szczególnie w tych związanych z Deadpoolem, ponieważ chce się ją na ekranie oglądać cały czas! W końcu dla mutantów z komiksów Marvela trzy rzeczy są codziennością – ponure wizje przyszłości, wizyty w kosmosie oraz podróże w czasie. I choć to Laura skradła me serce, na ogromne uznanie zasługuje także Patrick Stewart – widać, że znakomicie bawił się na planie, jako złośliwy starzec. Oczywiście w swym ostatnim występie fantastycznie pożegnał się z widzami Hugh Jackman – choć słowa Ryana Reynoldsa o oscarowym występie można włożyć między bajkami, mamy do czynienia z naprawdę znakomitą rolą. Aż szkoda, że musieliśmy czekać tyle lat, żeby w końcu zobaczyć takiego Wolverine’a – złamanego, brutalnego, zgryźliwego, który jednak wciąż stara się robić to, co właściwe. Niestety tej samej atencji nie doczekali się złoczyńcy – Boyd Holbrook jako Pierce jest całkiem ciekawy, jednak nie ma wielu okazji by się wykazać, a o pozostałych ciężko cokolwiek powiedzieć. Ponieważ jednak w miejsce łotrów cudownie zostali rozbudowani główni bohaterowie – którzy i tak mierzą się głównie z własnymi demonami i nie potrzebują do tego żadnych dodatkowych przeciwników – można to twórcom w pełni wybaczyć. Może jedynie poza Bronią, której użyto przeciwko Loganowi – to było zdecydowanie pójście na łatwiznę i oczekiwałem czegoś więcej.
Podobnie jak to miało miejsce w „Deadpoolu”, brak ogromnego budżetu został umiejętnie zamaskowany. Zamiast kolejnych niszczonych mostów w wielkich metropoliach, większość akcji toczy się na uboczu – na pustyni lub w lesie. Choreografia walki skupiona jest na tym, na czym od zawsze w przypadku bohatera takiego jak Wolverine powinna – prostocie, efektywności i brutalnej sile. Zapomnijcie o plastikowych szponach z poprzednich solowych produkcji z Rosomakiem, od których nawet papier ciął mocniej. Tu bohaterowie naprawdę robią użytek z adamantium, siekąc, tnąc, odcinając, przebijając i szatkując wszystko, co stanie im na drodze! Zresztą mocy w brutalny i przerażający sposób używają nie tylko Logan i Laura, ale nie będę rozwijał tego wątku, bo byłby to duży spoiler.
Wolverine Jackmana, przypomina swego równolatka, wspomnianą we wstępie Nokię 3310 – jest niezniszczalną legendą. W „Loganie” w końcu studio dało mu możliwość zagrania tej postaci tak, jak powinna być ona pokazywana od początku i aż szkoda, że nie zobaczymy go już więcej na ekranie… Jackman postępuje jednak słusznie, dzięki najnowszemu filmowi odchodząc z roli w pełni glorii i chwały. Studio Fox w ostatnim czasie obrało zupełnie inny kierunek w swych produkcjach i jestem niezwykle ciekaw jak się to rozwinie. Skromne, brutalne i przeznaczone dla dorosłego odbiorcy „Deadpool”, „Legion” czy „Logan” pokazują, że ta droga ma sens, zarówno artystycznie, jak i finansowo („Logan” zaliczył fantastyczne otwarcie). Gdyby do tych dziejących się na uboczu produkcji dołączyły jeszcze pełne kolorów, podróży w kosmos i w czasie i szkolnych żartów filmy z X-Men, a nie wałkowany po raz setny romans Xaviera z Magneto, Fox błyszczałby jaśniej, niż Marvel!