Choć mumia to jedna z ikon horroru, niezbyt często można oglądać ją na ekranach. Pomijając klasyczny obraz z 1932 roku, gdzie w rolę Imhotepa wcielał się genialny Boris Karloff, owinięte w bandaże monstrum jest kojarzone głównie z filmami z Brendanem Fraserem. Choć „Mumia” z 1999 roku nie była doskonała, to oferowała lekką, łatwą i przyjemną rozrywkę, doprawioną szczyptą humoru. Stephen Sommers dobrze wiedział jaki film chciał nakręcić i między innymi dlatego można czerpać przyjemność z oglądania „Mumii” oraz jej kontynuacji (czego niestety nie da się powiedzieć o „Grobowcu Cesarza Smoka”) ponad piętnaście lat po ich premierze. Odpowiedzialny za „Mumię” Alex Kurtzman, producent takich tytułów, jak ”Niesamowity Spider-Man 2”, czy „Kowboje i obcy”, chciał złapać zbyt wiele srok za ogon, a co za tym idzie, przekreślił szanse na powodzenie swego dzieła.
Początek filmu wypada obiecująco. Widzowie poznają Nicka Mortona (Tom Cruise) i Chrisa Vaila (Jake Johnson), dwójkę żołnierzy pozorujących głęboki rekonesans na opanowanym przez wroga terenie dla własnych, niekoniecznie legalnych celów. Panowie prócz wojaczki trudnią się głównie kradzieżą bezcennych artefaktów, które następnie sprzedają na czarnym rynku. Wyposażeni w (a jakże) skradzioną mapę, złodzieje trafiają na znalezisko równie bezcenne, co przerażające. Pierwsze minuty filmu oferują kiepskie żarty, pościg ciasnymi uliczkami irackiej wioski, świst kul, a w widzu ożywa nadzieja na wciągające kino przygodowe. Niestety, później wszystko zaczyna się sypać niczym źle zakonserwowana mumia. Pierwsze zgrzyty pojawiają się już w chwili, gdy postaci otwierają usta, a w miejsce logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego wchodzi chciejstwo autorów scenariusza. Jak inaczej rozumieć fakt, że gdy dwójce antybohaterów grozi sąd wojskowy za rabowanie antyków, ci znajdują chwilę na żarty dotyczące możliwości seksualnych Nicka Mortona, podczas gdy grany przez Courtney’a B. Vance’a („American Crime Story: Sprawa O.J. Simspona”, „Młodzi Gniewni”) pułkownik Greenway nie tylko nie wydaje rozkazu odeskortowania rabusiów pod bronią, ale pozwala Mortonowi i Vailowi radośnie pląsać wokół bezcennego znaleziska archeologicznego?
Bohaterowie okazują się tragicznie jednowymiarowi, definiowani przez oklepane stereotypy. Nick Morton to podręcznikowy antybohater, który w trakcie filmu ma przejść przemianę i zdobyć sympatię widza. Towarzyszący mu Chris Vail w teorii ma dopełniać dynamiczny duet, serwując żartobliwe kwestie, a w praktyce okazuje się zbędny. Obowiązkowa piękna pani archeolog, Jenny Halsey (grana przez Annabelle Wallis, znaną z „Peaky Blinders” oraz horroru „Annabelle”) musi zakochać się w antybohaterze, być damą (o zmiennych nastrojach przypominających chorobę dwubiegunową) w opałach oraz wyłożyć tło historyczne. Owszem, w kinie przygodowym przewidywalność jest dość powszechną cechą, ale twórcy są w stanie maskować ją choćby za pomocą chemii między bohaterami, której w „Mumii” zwyczajnie brakuje. Cruise i Wallis odbębniają napisane dla nich kwestie, ale zdają się robić to odruchowo, bez emocji.
Nadzieję na dobre kino ponownie rozbudziło spenetrowanie odkrytego grobowca oraz towarzyszące temu tło historyczne. Grana przez Sofię Boutellę („Kingsman: Tajne Służby”, „Star Trek: W nieznane”) Ahmanet wygląda świetnie, łącząc urodę z bezwzględną furią. Pozbawiona możliwości dziedziczenia tronu po swoim ojcu, księżniczka sprzymierza się z Anubisem, krwią rodziny zapewniając sobie nieśmiertelność i wieczne rządu u boku egipskiego bóstwa. Niestety dla Ahmanet, rytuał został przerwany przez lojalnych faraonowi ludzi, a sama księżniczka została zmumifikowana żywcem oraz wywieziona jak najdalej od Egiptu, by na wieki cierpieć w nieoznaczonym grobowcu (co przy okazji stanowi jakieś wytłumaczenie dla obecności mumii w Iraku). Trzeba przyznać, że odpowiedzialni za scenografię ludzie stanęli na wysokości zadania. Grobowiec Ahmanet wyglądał fenomenalnie, a ja chłonąłem go z szeroko otwartymi oczami… Co potrwało jedynie kilka minut, a akcja filmu zostaje przeniesiona do Londynu z dość tragicznym w skutkach międzylądowaniem
W tym miejscu kończy się przygodowy fragment filmu, a Alex Kurtzman postanawia zapożyczyć następne minuty prosto z filmów o zombie. Księżniczka Ahmanet wydostaje się z sarkofagu i zaczyna rozdawać buziaki obecnym na miejscu katastrofy ratownikom, wysysając z nich życie oraz zmieniając w posłuszne, choć kruche żywe trupy. Tymczasem Tom Cruise wychodzi z kraksy bez najmniejszego zadrapania i nie zatrzymywany przez nikogo (kto by się przejmował gościem, który jeszcze minutę temu był w szpitalnej kostnicy, zapakowany w worek?) udaje się na miasto z zamiarem wypicia kilku piw w lokalnym pubie. Pojawiają się obowiązkowe wizje z zabandażowaną w strategicznych miejscach księżniczką, kilka scen akcji, a bohaterowie trafiają do wyjątkowo opustoszałego Londynu, gdzie wraz z wprowadzeniem szefa tajnej zwalczającej zło organizacji Prodigium, granego przez Russella Crowe’a doktora Jeckylla (tak, macie dobre skojarzenia) na jaw wychodzi prawdziwy cel nakręcenia „Mumii”.
Alex Kurtzman nie chciał stworzyć dobrego kina przygodowego, gdzie bohaterowie za pomocą charyzmy i pistoletów będą walczyć ze złem pragnącym przejąć władzę nad światem. Nadrzędnym celem nie było też zaproszenie widza na wycieczkę tropem ciekawych wierzeń oraz obrzędów starożytnego Egiptu, ani też nakręcenie trzymającego w napięciu horroru. Alex Kurtzman oraz Universal Pictures postanowili nakręcić prolog. „Mumia” jest dokładnie tym – wartym sto dwadzieścia pięć milionów dolarów pilotem franczyzy zwanej „Mrocznym Uniwersum”, serii filmów mających odświeżyć imponującą bibliotekę klasycznych potworów studia. Mając już zaplanowaną premierę „Narzeczonej Frankensteina” w 2019 roku (z Javierem Bardemem grającym potwora Frankensteina) oraz widoki na zatrudnienie Johnny’ego Deppa do roli niewidzialnego człowieka, trzeba było przedstawić widzom postać Jeckylla oraz Prodigium. Podczas seansu oczywistym stało się, że Kurtzman miał pomysł na początek filmu oraz ogólny kierunek, a całą resztę potraktował jako nieistotne elementy, które można dopisać na poczekaniu. Wszystkie wydarzenia rozgrywające się od opuszczenia Iraku, aż po skrajnie idiotyczny, do bólu przewidywalny, rozbijający się o to, czy Cruise chce przelecieć blondynkę czy brunetkę finał składają się na jedno, wielkie rozczarowanie z otwartym zakończeniem.
Jest to o tyle smutne, że montaż, scenografie oraz efekty specjalne stoją na przyzwoitym, czasami nawet dobrym, poziomie. Znana ze zwiastunów scena przetaczania się burzy piaskowej ulicami Londynu (ponownie, zastanawiająco wyludnionego) może zachwycić, przywodząc na myśl sceny z filmów katastroficznych. Russell Crowe i Sofia Boutella robią co mogą, by choć odrobinę podnieść poziom (choć temu pierwszemu na przeszkodzie staje paskudne CGI), a osoby odpowiedzialne za charakteryzację aktorki wykonały kawał dobrej roboty, pokrywając ciało kobiety tatuażami, wszystko to nie jest w stanie uratować zepsutego już w samych założeniach filmu.
Pomimo szybkiej i widowiskowej akcji, nie jestem w stanie ze spokojnym sumieniem polecić nowej „Mumii”. Kompletnie rozłożona na łopatki fabuła wykracza poza kategorię guilty pleasure, a płaskie, nudne postaci pierwszoplanowe oraz bezczelna próba wykreowania własnego uniwersum pod przykrywką wariacji na temat opowieści o Imhotepie sprawiają, że po wyjściu z kina żałowałem, że nie wybrałem się na „Słoneczny Patrol”. Ta „Mumia”, zgodnie z tytułem, powinna zostać w grobowcu.