Już w 1968 roku John Romero pokazał, że można opowiedzieć wciągającą i przerażającą historię za pomocą tak prostych środków jak kilku bohaterów zamkniętych na stosunkowo niewielkiej powierzchni. Zagłada w obliczu której ludzkość ujawnia swoje najgorsze i najlepsze cechy stała się osią niezliczonej rzeszy filmów, wśród których można wymienić takie tytuły, jak „Zdarzenie”, „Komórka”, „Mgła”, „Ciche Miejsce”, czy „Pontypool” (nie wspominając o franczyzie zbudowanej wokół „The Walking Dead”). Czy w tak eksploatowanym gatunku można wymyślić coś nowego? „Nie otwieraj oczu” w reżyserii Susanne Bier nie stara się tego zrobić, serwując dość standardową historię, w której rozwiązania z czapy przeplatają się z bardzo dobrą grą aktorską oraz kilkoma solidnymi scenami.
Już pierwsze minuty filmu rzucają widza na głęboką wodę. To właśnie wtedy poznajemy graną przez Sandrę Bullock Malorie, która w krótkich, żołnierskich słowach przygotowuje dwójkę pięciolatków na długą i potencjalnie śmiertelnie niebezpieczną podróż, przy okazji wprowadzając widza do rzeczywistości w której ludzkość stanęła na krawędzi zagłady. Wyszczekując rozkazy do Dziewczynki i Chłopca (tak, to ich imiona) przekazuje podstawowe zasady rządzące światem. Nigdy, pod żadnym pozorem nie zdejmować opasek i siedzieć cicho. Jeśli coś jej się stanie, mają ją zostawić i ratować siebie. Chwilę później akcja przeskakuje o pięć lat w przeszłość, do pierwszego dnia armagedonu. Będąca jeszcze w ciąży Malorie staje się świadkiem dziwacznych wypadków powodowanych przez ludzi, którzy z niewiadomych przyczyn postanowili się rozstać z życiem. Chaos stopniowo ogarnia ulice, racząc widza mniej lub bardziej krwawymi scenami śmierci, gdy bohaterka znajduje schronienie w nadzwyczaj ufortyfikowanym domu, w którym już wcześniej schroniła się grupka bohaterów rodem z horrorowych klisz.
Jeśli obejrzeliście kiedyś choć jeden horror/film katastroficzny, albo zagraliście w „Martwą Zimę” z marszu rozpoznacie te postaci. W domu natrafimy więc między innymi na buraka-alkoholika ze strzelbą (John Malkovich jako Douglas), skłonnego do ataków paniki, nieco okrągłego zwolennika teorii spiskowych/pracownika spożywczaka (Lil Rel Howery jako Charlie), byłego żołnierza z kręgosłupem moralnym oraz doświadczeniem w budowlance (Trevante Rhodes jako Tom) oraz cichą starszą panią (Jacki Weaver jako Cheryl), która jako jedyna nie traci głowy przy rozpoczętej akcji porodowej . Widząc tak wybuchową mieszankę zebraną pod jednym dachem można przewidzieć jak potoczą się losy ocalonych. Tarcia pojawiają się jedno za drugim, a gdy do ich drzwi zaczynają pukać obcy ludzie – sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Prowadzona dwutorowo akcja przeskakuje między domem a walczącą o przetrwanie własne oraz dzieci Malorie, krok za krokiem odsłaniając rozmiar tragedii jaka spotkała bohaterów. Sceny te, szczególnie w pierwszej połowie „Nie otwieraj oczu” trzymają wysoki poziom, a sprawnie prowadzona akcja do spółki bardzo dobrą pracą kamery oraz montażem sprawiają, że widz daje się porwać prezentowanym na ekranie wydarzeniom. Przynajmniej do momentu, gdy scenariusz staje w jawnej sprzeczności z logiką.
Niestety, rozwiązania deus ex machina są obecne w filmie Susanne Bier i działają na jego szkodę. Gdy bohaterowie wybierają się na wycieczkę do oddalonego o kilkaset metrów spożywczaka w aucie o zamalowanych szybach, musiałem powstrzymywać złośliwe komentarze. Kierowanie się wskazaniami GPSa oraz czujnikami zbliżeniowymi podczas jazdy jest tak abstrakcyjne, że wymyka się zwykłemu zawieszeniu niewiary. Podobnie wygląda to przy niemal natychmiastowym rozszyfrowaniu charakteru tajemniczej siły, bieganiu na ślepo przez las, czy stawianiu oporu samobójczym ciągotom (dotychczas zmuszających wszystkich do odebrania sobie życia w ciągu sekund) na tyle długo, bo dokonać heroicznego czynu. Dochodzi do tego świadomość, że mało kto z ocalałych przetrwał te pięć lat dzielące przestąpienie progu domu przez Malorie do rozpoczęcia poszukiwań rzekomego sanktuarium, a co za tym idzie – ciężko przywiązywać się do przewijających się na ekranie postaci, które prędzej czy później spotka tragiczny koniec. Z drugiej strony, ciężko przywiązać się do kogoś, kogo charakter opisać można jedynie jednym słowem – burak, opiekun, księżniczka, policjantka, łobuz. Choć dom zamieszkuje około jedenastu osób (nie licząc dwójki dzieci), tak poza wymienionymi w trzecim akapicie, nikt nie zapadł w pamięć.
Mimo to, oglądając „Nie otwieraj oczu” bawiłem się całkiem nieźle. Adaptacja powieści pióra Josha Malermana (pod tym samym tytułem) w której niewidzialne istoty wywołują w ludziach skłonności samobójcze zachęca do uważnego śledzenia wydarzeń w poszukiwaniu wskazówek co do ich natury, a świetna praca kamery do spółki z muzyką skomponowaną przez Trenta Reznora i Atticusa Rossa nie pozwalały na długo oderwać spojrzenia od ekranu. Nie można przy tym pominąć pokazu umiejętności aktorskich Sandry Bullock i Johna Malkovicha, których postaci otrzymały najwięcej pola do popisu. Pozostaje jedynie żałować, że reszta została potraktowana po macoszemu. Nieco do życzenia pozostawia jeszcze ostatnie pół godziny filmu, na które albo twórcom zabrakło pomysłu, albo byli zmuszeni szybko dopinać wątki, polegając na szczęśliwych zbiegach okoliczności.
Jeśli jesteście fanami gatunku, produkcja Netflixa jest dla was. To dwie godziny niezobowiązującej rozrywki, która pełnymi garściami czerpie z klasyki, dokładając co nieco od siebie, ale tylko jeśli jesteście w stanie zaakceptować fakt, że w scenariuszu logika musiała ustąpić efektownie wyglądającym rozwiązaniom. Z drugiej strony, jeśli można zaakceptować zabójcze wiatry ze „Zdarzenia”, albo przesyłany przez telefony sygnał zmieniający ludzi w krwiożercze bestie z „Komórki”, można zrobić to też z niewidzialnymi, seryjnymi wywoływaczami samobójstw z „Nie otwieraj oczu”.