Wyreżyserowany przez Joachima Ronninga i Espena Sandberga film „Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara” to bardzo dobry przykład skutków lenistwa scenarzystów. Sześć lat od premiery poprzedniej części i czternaście od chwili w której widzowie na całym świecie po raz pierwszy zobaczyli zataczającego się i wymachującego rękami kapitana Jacka Sparrowa, odpowiedzialny za scenariusz Jeff Nathanson (znany między innymi z takich „hitów”, jak „Speed 2: Wyścig z czasem”, „Faceci w Czerni 3”, czy „Godziny Szczytu 3”) postanowił pójść na łatwiznę, kopiując większość rozwiązań z poprzednich części i oczekując, że stęsknieni fani łykną to bez zająknięcia.
Jak inaczej nazwać fakt, że po raz kolejny otrzymujemy sprawdzone rozwiązania ze zmienionym opakowaniem? Nieumarła załoga uwięziona na przeklętym statku, która nie może postawić stopy na stałym lądzie? Jest. Dwie nowe postaci, które zakochują się w sobie tylko dlatego, że scenarzysta tak powiedział? Obecne. Znajdujący się stale pod wpływem alkoholu kapitan Jack Sparrow? Jakże by inaczej. Niestety, Nathanson najwyraźniej zapomniał skopiować iskrę, która sprawiła, że „Klątwa Czarnej Perły”, pomimo upływu lat, pozostaje świetnym, zabawnym kinem przygodowym. „Zemście Salazara” zabrakło charyzmy, co widać najlepiej w przypadku Johnny’ego Deppa, który już nawet się nie stara. W przeszłości, kapitan Czarnej Perły dzięki sprytowi, nieodpartemu urokowi oraz dużej ilości szczęścia przebojem wdarł się w serca widzów. To wokół tej postaci powstał fenomen „Piratów z Karaibów”, w związku z czym tym smutniej jest patrzeć na potykającą się o własne nogi, pijaną (i nie mam tu na myśli jedynie granej przez Deppa postaci…) wydmuszkę, serwowaną w nowej odsłonie „Piratów”. Choć na pierwszy rzut oka to nadal ten sam Sparrow, szybko okazuje się, że dla fabuły jest on kompletnie… zbędny. Nic w snutej przez „Zemstę Salazara” opowieści nie uzasadnia obecności kapitana Jacka Sparrowa. Błąka się jedynie między ujęciami i nawet jeśli uda mu się rzucić udany żart (jak zabawa słowem „horologist”), to sam Johnny Depp zdaje się być znudzony własną obecnością na planie, działając na autopilocie, odtwarzając stare ruchy, dorzucając znaną mimikę, ale wszystko bez przekonania. Gdzieś w tle przewija się także Marynarka Wojenna Jego Królewskiej Mości oraz Latający Holender, ale pełnią raczej rolę przypadkowego cameo, pozostając bez cienia wpływu na wydarzenia. I aż się boję o remake „Króla Lwa”, za którego scenariusz odpowiadać ma właśnie Nathanson.
Henry Turner (grany przez Brentona Thwaitesa), syn Willa Turnera i Elisabeth Swann od lat stara się znaleźć sposób na uwolnienie ojca od klątwy zmuszającej go do służenia na pokładzie Latającego Holendra. Przez dziewięć lat tropił mityczny Trójząb Posejdona, jedyny artefakt zdolny dokonać tego dzieła, wyśmiewany z powodu niezachwianej wiary we wszelkie morskie legendy. Niestety, mający wypełnić pustkę po postaci Orlando Blooma, Thwaites wypada blado (nawet na tle swojego poprzednika!), a postać Henry’ego Turnera zostaje ograniczona do roli ładnej buzi, nie wnosząc wiele ponadto. Drugą z debiutujących w „Zemście” postaci, Carinę Smyth (Kaya Scodelario), można porównać do Rey z „Przebudzenia Mocy”. Pewna siebie, inteligentna oraz samodzielna, stawia czoła każdej przeciwności losu, byle tylko udowodnić, że płeć nie ma żadnego znaczenia. I czyni to bardzo dobrze, choć głównie ze względu na umiejętności grającej ją aktorki. Po drugiej stronie spektrum znajdują się powracający Goeffrey Rush oraz debiutujący w roli nieumarłego kapitana Salazara, Javier Bardem. Dwójka świetnych aktorów robi co może, byle tylko ratować skądinąd przeciętny film i w pewnym stopniu im się to udaje. Barbossa wykorzystał minione dziewięć lat na budowaniu pirackiego imperium. Złożona z dziesięciu, uzbrojonych po bocianie gniazdo okrętów, flota tonie w zrabowanych skarbach, a z jej potęgą musi liczyć się nawet marynarka Jego Królewskiej Mości. Mimo życia w luksusach, Barbossa nie stracił niczego ze swej przebiegłości oraz bezwzględności. Szkoda, że został zmuszony do powtórzenia starego schematu, polegającego na wyścigu ze Sparrowem po skarb (którym w „Na nieznanych wodach” była Fontanna Młodości). Rola Javiera Bardema jest jedynym powiewem świeżości w zatęchłej ładowni pirackiego okrętu. Grany przez niego Armando Salazar przebija się przez otaczającą go, przesadną ilość CGI, dostarczając naprawdę interesującego antagonistę. Dumny kapitan hiszpańskiego okrętu, Cichej Marii, za punkt honoru obrał sobie oczyszczenie Karaibów z piratów. W wyniku podstępu Sparrowa, cel ten musiał zostać odłożony na bliżej nieokreśloną przyszłość, a cała załoga hiszpańskiego okrętu liniowego została uwięziona w Trójkącie Bermudzkim. Jedyną nadzieją na odczynienie klątwy jest wspomniany Trójząb. Muszę przyznać, że obecność Salazara i jego upiornej załogi za każdym razem witałem z radością, a od pewnego momentu nawet kibicowałem. Bardem naprawdę poradził sobie z ukazaniem opętanego żądzą zemsty łowcy piratów. Szczególnie dobrze wypada dialog Salazara z Barbossą, podczas którego ten pierwszy opowiada historię swoją oraz załogi, od czasu do czasu postukując szablą o pokład.
Wizualnie, piąta odsłona „Piratów z Karaibów” prezentuje znany z poprzednich części serii poziom. Pojedynki, ucieczki, abordaże i wymiany ognia z okrętowych armat wypadają dobrze, choć pozostają w cieniu otwierającego film napadu na bank w wykonaniu Sparrowa z załogą. Nawet jeśli ten przypomina coś żywcem wziętego z „Szybkich i Wściekłych”. Na naprawdę zachwycającą wizualnie sekwencję trzeba czekać aż do trzeciego aktu, gdy złożony z nieumarłych oraz dwóch pirackich załóg peleton dociera do mety, a twórcy wreszcie pokazują widzom coś jednocześnie oryginalnego oraz rozmachem przypominającego najlepsze momenty poprzednich części. Podobnie „Zemsta Salazara” wypada pod względem oprawy muzycznej. Już w zeszłym roku było wiadomo, że Hansa Zimmera zastąpi Geoff Zanelli i choć można było mieć wątpliwości, czy będzie on w stanie godnie zastąpić legendarnego już kompozytora muzyki filmowej, to film szybko je rozwiewa. Jest dobrze. Może nie wybitnie, ale serwowana przez Zanelli’ego muzyka odpowiednio podkreśla wydarzenia na ekranie, sprawnie budując atmosferę.
„Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara” zawodzą pod wieloma względami. Jest to film wtórny, odcinający kupony od popularności zdecydowanie lepszych poprzedników (może za wyjątkiem części czwartej), ale mimo wszystko, gdy akcja nabierze już tempa, można na chwilę zapomnieć o rozczarowaniu. Dotyczy to właśnie trzeciego aktu, który dostarcza piracką przygodę pełną pojedynków oraz szaleńczej akcji. Niestety, cała reszta to typowy odmóżdżacz, który w teorii ma stanowić ostatnią część serii, ale w praktyce, jak sugeruje scena po napisach, autorzy pozostawili sobie furtkę do ewentualnego powrotu.