Kiedy widziałem w kalendarzu zbliżającą się datę premiery „Star Trek: W nieznane” zupełnie nie potrafiłem wykrzesać w sobie entuzjazmu dla tego filmu. Po niezbyt udanym „Star Trek: W ciemność” zainteresowanie (tak moje, jak i wielu fanów) nową serią zdecydowanie opadło, a satysfakcjonującą przygodę w kosmosie w tak zwanym międzyczasie dostarczyło „Przebudzenie Mocy”. Do tego doszła nijaka kampania reklamowa oraz porażki kolejnych letnich hitów – wszystkie te czynniki wpłynęły na to, że na seans wybierałem się bez dużych oczekiwań. Ku mojemu zdziwieniu, „Star Trek: W nieznane” okazał się najlepszym filmem z serii od czasu jej powrotu w 2009 roku!
Załogę USS Enterprise zastajemy za półmetkiem ich pięcioletniej misji badawczej – wszyscy są zmęczeni rutyną życia na pokładzie statku kosmicznego. Kolejne dni zlewają się w jedno i załoga nie może się już doczekać wizyty w nowo powstałej nowoczesnej stacji kosmicznej. Jak się oczywiście można domyślić, spokój i nuda nie potrwają długo i USS Enterprise wkrótce będzie musiało ruszyć na misję ratunkową do niezbadanego zakątka galaktyki. I choć wydaje się, że to właśnie owo miejsce jest tytułowym „nieznanym”, tak naprawdę odnosi się ono do głównych bohaterów.
Kapitan Kirk przez lata napędzany był pamięcią o ojcu i próbą dorównania jego osiągnięciom. Wraz z kolejnymi urodzinami przekroczył jednak wiek George’a Kirka i dotarł do punktu, w którym musi wyjść z cienia ojca, zrozumieć kim tak naprawdę jest oraz czego pożąda. Po osiągnięciu celu, który próbował zdobyć przez całe życie musi odbyć wyprawę, która pozwoli mu lepiej poznać siebie samego. W podobnej sytuacji znajduje się komandor Spock – wraz z odejściem Leonarda Nimoya, twórcy filmu zdecydowali się uśmiercić także graną przez niego postać ambasadora Spocka. Jego młodsza wersja musi w związku z tym zdecydować w jaki sposób oddać hołd swemu starszemu wcieleniu i odpowiedzieć na pytanie czego tak naprawdę pragnie. Dzięki temu wątkowi w cudowny sposób oddano także hołd Leonardowi Nimoyowi – chyba nigdy wcześniej nie spotkałem się z równie pięknym pożegnaniem aktora w filmie.
Wewnętrzna wędrówka w nieznane i związane z nią dojrzewanie obu bohaterów nie sprawia oczywiście, że film przeradza się nagle w kino moralnego niepokoju – to w dalszym ciągu pełna akcji space opera! Tym razem jednak znacznie bliższa swemu dziedzictwu. Przy dwóch wcześniejszych filmach J.J. Abrams kierował Star Treka zdecydowanie bliżej uniwersum Gwiezdnych Wojen. Kiedy jednak dostał w końcu upragnione zabawki – Sokoła Millenium, miecze świetlne i rodzinę Skywalkerów – oddał stery USS Enterprise, zadowalając się stołkiem producenta. Dzięki temu znów wyraźnie czuć różnicę pomiędzy obiema współczesnymi wersjami klasycznych kosmicznych sag. W „Star Trek: W nieznane” więcej jest eksploracji, dyplomacji oraz naukowego podejścia do tematu, co dawniej charakteryzowało tę serię.
Wszystkie te zabiegi byłyby jednak na nic, gdyby scenarzyści nie potrafili zaciekawić nas losem bohaterów – na szczęście nic takiego nie ma miejsca. Dialogi napisane są w znakomity sposób – kiedy trzeba są lekkie, nie brakuje w nich humoru, ale w odpowiednich momentach potrafią poruszyć w widzu czułą strunę. Zdecydowanie widać tutaj rękę Simona Pegga, który miał duży udział przy powstawaniu scenariusza. Po raz kolejny znakomicie wypadają aktorzy, na czele z Karlem Urbanem, Simonem Peggiem i nową w obsadzie Sofią Boutellą. Grana przez tę ostatnią Jaylah dodaje filmowi potrzebnego mu kolorytu, a jej postać nie ogranicza się jedynie do pokazania ciała, jak to miało miejsce z Alice Eve w „Star Trek: W ciemność” (swoją drogą Eve nie załapała się do tej części). Jako że jest to już trzeci film z serii, w relacje pomiędzy bohaterami mogła wkraść się pewna rutyna, na szczęście i z tym poradzili sobie scenarzyści, rozbijając bohaterów na grupki, w których dotychczas nie mieli okazji często przebywać. Dzięki temu więcej czasu spędzą ze sobą chociażby Kirk i Chekov, czy McCoy i Spock.
Niestety, nie wszystko w filmie wyszło równie dobrze. Nie wiem co się dzieje w Hollywood, że w ogóle nie dostajemy już ciekawych postaci „tych złych”, ale „Star Trek: W nieznane” wpisuje się w ten trend. Krall jest do bólu schematyczny i nijaki, i chociaż w pewnym momencie twórcy próbują nadać mu większej głębi – nic z tego nie wychodzi. Aż żal, że dla mającej tak mało do zaoferowania postaci zatrudniono Idrisa Elbę – to po prostu marnowanie czasu znakomitego aktora.
Wiele obaw związanych było z osobą nowego reżysera, znanego dotychczas głównie z serii „Szybcy i Wściekli” Justina Lina. Ten poradził sobie jednak znakomicie – doświadczenie zebrane przy okazji samochodowej serii zdecydowanie zaprocentowało: akcja jest dynamiczna, ale przy tym nie popada w chaotyczność. Film przez cały czas zachowuje dobry rytm, w odpowiednim momencie podsuwając sceny poważne, efektowne lub zabawne. Na szczególne uznanie zasługuje także sposób, w jaki użyto piosenki „Sabotage” (pojawiła się już w „Star Treku” z 2009 roku) – w trakcie sceny z muzyką Beastie Boys miałem ciarki, a z tego co zdążyłem zauważyć, do rytmu podrygiwali też pozostali widzowie na sali kinowej.
„Star Trek: W nieznane” okazał się ogromnym zaskoczeniem; w momencie w którym myślałem, że marka zmierza już w stronę czarnej dziury, otrzymałem najlepszy film z serii*! Twórcy, podobnie jak załoga USS Enterprise, musieli wyznaczyć nowy kierunek i udało im się to znakomity sposób – powstała produkcja która powinna ucieszyć jednocześnie fana z kilkudziesięcioletnim stażem, jak i młodego widza, który dopiero zapoznaje się z Gwiezdną Flotą. Zawsze bliżej mi było do „tej drugiej” gwiezdnej sagi, jednak to „Star Trek: W nieznane” uważam za lepszy film niż „Przebudzenie Mocy”. Live long and prosper.
*Licząc od 2009 roku, oczywiście.