Jedną z rzeczy, które „odkryłem” w tym roku i nieodmiennie mnie zadziwia, jest to, że dorosło pokolenie, które lubi prequele „Gwiezdnych Wojen”. Jeszcze do niedawna była to dla mnie rzecz niewyobrażalna, ponieważ „Mroczne Widmo” i „Atak Klonów” uważam za filmy do gruntu złe (przy „Zemście Sithów” twórcy nieco się poprawili) i raczej nie byłem w swojej opinii osamotniony. Co jednak wspólnego ma ten wstęp ze „Star Wars: Rebels”? Otóż zatrudnieni przez Disneya twórcy stanęli przed niezwykle trudnym zadaniem: mieli stworzyć animowany serial dla młodzieży, który mogliby oglądać także bardziej wiekowi fani, a przy tym pogodziłby fanów klasycznej trylogii i miłośników prequeli. Niemożliwe? Nie doceniacie potęgi Mocy!
Akcja „Star Wars: Rebels” toczy się cztery lata przed wydarzeniami z „Nowej Nadziei”. Od czasu Wojen Klonów minęło już kilkanaście lat, Imperium z każdym dniem coraz bardziej umacnia swoją władzę, a ruch oporu w zorganizowanej postaci jaką znamy z filmów dopiero powstaje. Nasilają się represje wokół ludzi, którzy krytykują władzę, a niektórzy spośród nich nagle znikają w tajemniczych okolicznościach… Pomimo otaczającej ich beznadziei, załoga „Ducha” nie składa broni. Ta banda wyrzutków cały czas prowadzi akcje dywersyjne przeciwko Imperium na terenie planety Lothal i Zewnętrznych Rubieży. Do grupy przez przypadek dołącza krnąbrny chłopak, Ezra Bridger, a sprawy zaczynają się komplikować, kiedy okazuje się, że jest on wyczulony na Moc. I nie jest jedyną taką osobą w załodze…
Po obejrzeniu pierwszych odcinków byłem zaskoczony tym, jak bardzo „Star Wars: Rebels” przypomina mi kultowy „Firefly”; jeszcze w trakcie oglądania premierowego epizodu zacząłem sprawdzać, czy aby obu produkcji nie tworzyła ta sama ekipa! Podobnie jak w serialu Whedona, mamy tutaj do czynienia z załogą przypadkowych indywiduów, które pomimo różnych charakterów są w stanie zjednoczyć się we wspólnym celu, nawet jeśli sami do końca nie wiedzą, jaki on jest. Łączy ich to, że nigdzie nie pasują, pragnienie wolności i przygody oraz mniej lub bardziej wychylona w stronę „dobra” igła kompasu moralnego. Podobieństw zarówno pomiędzy bohaterami (Zoe i Hera, Cobb i Zeb, itd), jak i unikalnym klimatem Dzikiego Zachodu w przestrzeni kosmicznej jest tutaj znacznie więcej i fani obu produkcji powitają je z uśmiechem. Nie jest to jednak zarzut wobec „Star Wars: Rebels”. Whedon potrafił w idealny sposób wymieszać znane od lat składniki na udany serial, a twórcy z Lucasfilm postanowili jedynie sięgnąć po sprawdzoną recepturę. Na szczęście w tym wszystkim nie zginęła magia Gwiezdnych Wojen – tej wciąż mamy pod dostatkiem.
Pojawia się więc trening młodego Jedi i pojedynki na miecze świetlne, szalone, pełne zwrotów akcji przygody, starcia myśliwców, kosmiczne bitwy, wymiany ognia ze szturmowcami, niecne knowania Imperium i można by tak wymieniać jeszcze długo. Serial aż kipi od akcji i w trakcie oglądania nie sposób się nudzić. Należy jednak pamiętać, że „Star Wars: Rebels” to produkcja kierowana w pierwszym rzędzie do młodzieży. Miejscami pojawia się tu pewna umowność, bohaterowie choć interesujący, za mało odbiegają od archetypów i czasami jest tu trochę zbyt dużo oczywistości, ale nawet fani Starej Trylogii powinni być w stanie przymknąć na to oko. Szczególnie, że im bardziej rozwija się fabuła, tym więcej pojawia się w niej mroku, co jest dość zaskakujące jak na produkcję tego typu. O ile w pierwszym sezonie jest to jedynie zarysowane, tak w zapowiedziach kolejnego widać to dość wyraźnie. Zachowując wszelkie proporcje, drugi sezon „Star Wars: Rebels” ma się do pierwszego mniej więcej tak, jak„Imperium Kontratakuje” do „Nowej Nadziei”!
W warstwie wizualnej „Star Wars: Rebels” podąża ścieżką wytyczoną przez „Wojny Klonów”. Nie jestem fanem tego typu animacji i prawdopodobnie nigdy nie będę w stanie w pełni się nią cieszyć. Jeśli jednak nie odrzucała was estetyka w poprzednim serialu, tutaj poczujecie się jak w domu. Animacje są dopracowane, widać dbałość o każdy detal, a takie elementy jak kosmiczne bitwy potrafią przyprawić o ciarki! Pozwólcie mi jednak marzyć, że kiedyś doczekam się serialu w warstwie wizualnej zbliżonego do słynnej fanowskiej produkcji „TIE Fighter”. Za muzykę odpowiadał Kevin Kiner, który podszedł do kanonicznych utworów Johna Williamsa z ogromnym szacunkiem, jednocześnie nie bojąc się ich zmieniać. Mamy więc w warstwie dźwiękowej do czynienia z ogromną ilością cytatów z Williamsa, wspartych świetnymi pomysłami Kinera (który pracował także przy „Wojnach Klonów”). Moim zdaniem muzyka w Gwiezdnych Wojnach zawsze była jednym z najważniejszych elementów składających się na klimat tych produkcji i tutaj także brzmi fantastycznie.
Design postaci, technologii oraz światów w Gwiezdnych Wojnach stał na najwyższym poziomie nawet w mrocznych czasach prequeli, dla nikogo nie powinno więc być zaskoczeniem, że pod tym względem twórcy „Star Wars: Rebels” także świetnie się spisali. Pozostałości z czasów Republiki i Wojen Klonów, charakterystyczne dla klasycznej trylogii elementy, wszystko to łączy się tutaj idealnie. Zastrzeżenia mam jedynie do kilku elementów. „Duch”, najważniejszy statek w serialu jest po prostu… brzydki! To paskudna bryła metalu, która nie ma w sobie ani krzty magii swoich bliższych i dalszych kuzynów, takich jak YT-1300 czy YT-2400. Naprawdę nie wiem, jakim cudem zdaniem twórców takie paskudztwo mogło opuścić stocznie Corellii! Charakterystyczny zarost Zeba przywodzi natomiast na myśl pewien anatomiczny element, który raczej nie zwykł był występować na brodzie, nawet u kosmitów…
Polskie wydanie DVD rozczarowuje zawartością. O ile dystrybutor nie miał wpływu na dobór dodatków – na te składają się jedynie krótkie, udostępnione wcześniej w Sieci materiały dotyczące powstawania każdego odcinka, streszczenie pierwszego sezonu oraz zapowiedź kolejnego – tak już wybór wersji językowej jest skandaliczny. Chcielibyście obejrzeć serial z angielskimi głosami i napisami po polsku? Nie ma takiej opcji, albo pełny dubbing, albo nic! Nie rozumiem tej decyzji i szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę, że polskie wydanie nie oferuje żadnej zawartości, której nie można obejrzeć w internecie, a przy tym w kwestii napisów daje mniej opcji niż nielegalnie ściągnięta kopia, nie widzę powodu żeby w nie inwestować. Chyba, że chcecie sprawić przyjemność dziecku, które jeszcze nie do końca radzi sobie z nadążaniem za literkami lub z językiem angielskim. Rodzimi aktorzy wypadają poprawnie, ale nie jest to poziom oryginalnej obsady i pozbawianie widzów możliwości wyboru uważam za zachętę do sięgnięcia po nielegalną kopię. Chociaż biorąc pod uwagę fatalną jakość tłumaczenia dodatków – te można obejrzeć jedynie z napisami – może to i lepiej…
Czy „Star Wars: Rebels” udało się połączyć zarówno niemłodych już przecież fanów klasycznej trylogii, oraz tych zachwycających się prequelami? Moim zdaniem twórcy wywiązali się z tego karkołomnego zadania w najlepszy możliwy sposób. Podczas gdy dość infantylne „Wojny Klonów” szybko mnie do siebie zniechęciły, przy „Star Wars: Rebels” spędziłem z przyjemnością wiele godzin i z niecierpliwością wyczekuję na kolejne odcinki. To świetna okazja do podsycenia entuzjazmu przed premierą VII epizodu. Polecam!