Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

The Defenders (recenzja)

Kiedy w 2015 roku na platformie Netflix debiutował „Daredevil” z Charliem Coxem i Vincentem D’Onofrio chyba nikt nie spodziewał się, że produkcja osiągnie tak wielki sukces – zarówno fani jak i krytycy byli zachwyceni. Zapoczątkowane wtedy wątki tajemniczej organizacji znanej jako Dłoń, Czarnego Nieba i wojny o Nowy Jork przeplatały się przez kolejne seriale, by w końcu spleść się w „Defenders”. Z taką liczbą ninja oraz towarzyszących im mistycznych mocy nie byłby sobie w stanie poradzić nawet sam Diabeł z Hell’s Kitchen (o takiej pierdole, jaką jest serialowy Iron Fist nie wspominając), w związku z czym otrzymaliśmy tak długo oczekiwany crossover, w którym zobaczymy wszystkich bohaterów netfliksowego zakątka MCU wspólnie w akcji.

Akcja „Defenders” rozpoczyna się niedługo po zakończeniu „Iron Fista”. K’un-lun zostało zniszczone, a wiedziony pragnieniem zemsty najgorszy obrońca w historii mistycznego miasta rusza w drogę za członkami Dłoni. Trop szybko prowadzi go z powrotem do Nowego Jorku, w którym z konsekwencjami swoich czynów zmagają się pozostali bohaterowie. Luke wychodzi z więzienia, Jessica próbuje wrócić do równowagi po zafundowanej przez Killgrave’a traumie, Matt stara się na nowo ułożyć swe życie zawodowe, rezygnując z biegania po dachach. Żadne z nich nie będzie jednak w stanie długo nacieszyć się spokojem, ponieważ na scenę wkracza grana przez Sigourney Weaver Alexandra, a zapoczątkowane przez nią działania doprowadzą do trzęsienia ziemi w życiu bohaterów – w przenośni i dosłownie.

Ostatnie produkcje powstałe w kooperacji Netflixa i Marvela nie mogły poradzić sobie z utrzymaniem jednolitego poziomu w trakcie całego sezonu, co szczególnie widoczne było w przypadku drugiego „Daredevila” i „Jessiki Jones”, w których to genialne fragmenty przeplatano z co najwyżej przeciętnymi. „Jessice Jones” mocno zaszkodziło także rozciągnięcie opowieści na kilkanaście odcinków, podczas gdy scenarzystom pomysłów wystarczyło góra na połowę z nich. Nauczeni tym doświadczeniem twórcy ograniczyli liczbę epizodów w „Defenders” do ośmiu, co w teorii miało nam zagwarantować prawdziwą petardę. Do minimum zredukowano nawet ilość wątków pobocznych, które w pewnym momencie zostały – dosłownie! – zebrane i zamknięte w jednym pomieszczeniu, żeby czasem nie rozbiegły się gdzieś po Nowym Jorku. Niestety, choć kierunek działań jest bez wątpienia słuszny, zabiegów tych nie można uznać za w pełni udane. Pierwsze spotkanie bohaterów, choć satysfakcjonujące, jest nieco wymuszone – powody dla których znaleźli się oni w jednym miejscu są mocno naciągane. Mimo to, właśnie te sceny stanowią najmocniejszy punkt całego sezonu – zarówno pierwsza bijatyka z wykorzystaniem całej czwórki, jak i następujące po niej spotkanie w restauracji. W końcu mamy okazję zobaczyć jak reaguje ze sobą każda z tych postaci, tak w walce, jak i rozmowie. Tajemniczy Matt, bezpośredni Luke, zgryźliwa Jessica (Krysten Ritter kradnie każdą scenę w której występuje), nawet Danny Rand momentami był pisany jak ciekawa postać, a nie naburmuszone dziecko! Z przyjemnością słucha się dialogów pomiędzy nimi, niestety na próżno szukać podobnych scen w reszcie sezonu . Każdą z tych postaci znamy dobrze z ich solowych produkcji, jednak to jak kształtują się relacje pomiędzy nimi możemy zobaczyć jedynie w „Defenders” i… jest tego bardzo mało. Są jeszcze fragmenty w których herosi dzielą się na świetnie działające duety; Matt i Jessica mają bardzo dobrą chemię i warto byłoby to wykorzystać w przyszłości, a zamiast drugiego sezonu nudnego „Iron Fist” chętniej obejrzałbym nawiązujące do komiksów „Power Man and Iron Fist” oraz „Daughters of the Dragon” z Colleen Wing i Misty Knight.

Częściej niż rozmawiających, możemy obserwować bohaterów w trakcie wspólnej walki. Przeplatające się w pojedynkach różne moce i umiejętności herosów robią wrażenie i aż szkoda, że nie postarano się o większe urozmaicenie przeciwników, którzy szybko zlewają się w masę mięsa armatniego, którego zadaniem jest przede wszystkim efektownie się przewrócić. Luke przyjmuje na siebie najcięższe ciosy, jednak odpowiada równie potężnymi, Jessica rzuca przeciwnikami jak szmacianymi lalkami, Iron Fist stosuje sztuki walki (i przez większość czasu rzeczywiście nieźle to wygląda, w przeciwieństwie do tego, co widzieliśmy w jego solowej produkcji), a Daredevil jest jednoosobową armią ninja. Paradoksalnie zresztą w grupie w której skład wchodzą potężny człowiek z niezniszczalną skórą, obdarzona supersiłą detektyw oraz mistrz mistycznych sztuk walki dysponujący mocą pozyskaną z serca smoka, najpotężniejszy jest właśnie ten ostatni – ślepy wojownik ninja. Pojedynki zrealizowane zostały dobrze – pojawiają się nawet takie w pełnym świetle! – brakuje w nich jednak lepszej choreografii i reżyserii, pokroju tej znanej z „Daredevila”. Jest jedna scena w której kamera okrąża walczących bohaterów, co robi duże wrażenie, to jednak stanowczo za mało. Mamy rok 2017, a „Daredevil”, „John Wick” czy „Atomic Blonde” mocno zaostrzyły apetyt na efektownie zrealizowane pojedynki. W „Defenders” zabrakło czegoś co sprawi, że będziemy ten serial wspominać choćby tydzień po jego obejrzeniu, jak miało to miejsce w przypadku słynnych scen w korytarzu z produkcji z Diabłem z Hell’s Kitchen.

Ogromne nadzieje wiązałem z angażem Sigourney Weaver – to nie tylko fantastyczna aktorka, ale też Netflix rozpieścił nas postaciami łotrów; Kingpin, Killgrave, Cottonmouth – każdy z nich dał się zapamiętać jako intrygująca postać. Niestety tego samego nie można powiedzieć o Aleksandrze – w serialu nie znalazła się ani jedna scena która pokazałaby dlaczego bohaterowie powinni się jej obawiać. Zresztą nie tylko bohaterowie – nawet podwładni Aleksandry wyprawiają co chcą, łącznie z grożeniem jej śmiercią i nie spotykają ich z tego powodu żadne konsekwencje. Dlaczego pozwalają jej rządzić? Kim w ogóle jest Aleksandra? Na żadne z tych pytań nie otrzymujemy odpowiedzi. Słyszymy jak ona sama mówi o swej potędze, jednak nigdy nie widzimy jej w działaniu – nie tak to powinno wyglądać. Wciąż nie jestem w stanie stwierdzić kto jest w tym serialu bardziej niekompetentny – Danny Rand jako Iron Fist, czy Sigourney Weaver jako liderka Dłoni.

Ciężko mi określić zakończenie rozpoczętej ponad dwa lata temu historii inaczej niż jako rozczarowanie. „Defenders” to nie jest zły serial, ma kilka świetnych momentów, dużo dobrych pomysłów, twórcy wprowadzili rozsądne rozwiązania, jednak przesłaniają je liczne wady. Ograniczenie liczby odcinków i wątków pobocznych dobrze wpływa na dynamikę, zabrakło jednak miejsca na rzeczy najważniejsze: więcej interakcji pomiędzy bohaterami lub jakiekolwiek zbudowanie postaci granej przez Sigourney Weaver. Finał sezonu pozostawia niesmak, dialogi prezentują bardzo nierówny poziom, pojedynkom często brakuje iskry, a i budżet na efekty specjalne okazuje się zbyt skromny. Nikt nie oczekuje od „Defenders” rozmachu i jakości wizualnej godnych „Gry o Tron”, jednak miejscami scenografie, rekwizyty i efekty wyglądają po prostu tanio. „Defenders” to kolejna przeciętna telewizyjna produkcja superbohaterska pokroju „Arrow” czy „Agents of S.H.I.E.L.D.”, która dostarczy fanom odrobiny rozrywki, jednak zapomnimy o niej w ciągu kilku dni. Szkoda, bo serial ten miał potencjał na bycie czymś znacznie więcej.