Kiedy w roku 1967 Pierre Christin i Jean-Claude Mezieres opublikowali pierwszą historię z Valerianem i Laureliną, chyba nawet oni nie przewidzieli jak wielki wpływ komiks ten będzie miał na czytelników. Dziś zaprezentowana przez autorów w pierwszych tomach wizja raczej na nikim nie zrobi wielkiego wrażenia (choć trzeba przyznać, że czas bardzo dobrze obszedł się z „Valerianem”), pięćdziesiąt lat temu mieliśmy jednak do czynienia z nowatorskimi dla komiksu pomysłami. Na tyle udanymi, że inspirowały kolejne pokolenia twórców, czego ślady możemy wyraźnie zobaczyć chociażby w Gwiezdnych Wojnach. Jednym z wielkich fanów duetu Christin i Mezieres okazał się francuski reżyser Luc Besson, czego wpływ wyraźnie widać w „Piątym Elemencie” (przy którym współpracował także Mezieres). Sam „Piąty Element”, film rewolucyjny jak na swoje czasy, okazał się zresztą ostatnią udaną produkcją filmowca, nic więc dziwnego, że chcąc przywrócić pełnię blasku swemu nazwisku dwadzieścia lat później, Besson postanowił wziąć na warsztat właśnie przygody Valeriana i Laureliny.
W tym miejscu powinienem choć pokrótce wprowadzić was, drodzy czytelnicy, w fabułę filmu, uwierzcie mi jednak, że nie jest to proste zadanie. Po pierwsze dlatego, że coś takiego jak „fabuła” niemalże tu nie istnieje, po drugie – już w ciągu kilku minut jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkie „zwroty akcji” i zakończenie. Dlatego ograniczę się może jedynie do tego, co robi sztuczna inteligencja statku głównych bohaterów zaraz po tym, jak ci wrócą do domu z krótkich wakacji, czyli opisania miejsca akcji. Sami zobaczycie, że za kilkadziesiąt lat wrócicie do mieszkania z pracy, a sterująca waszym domem AI przypomni wam gdzie jest duży pokój, gdzie kibelek, a gdzie lodówka. Sztuczne Inteligencje, one po prostu już tak mają. Tytułowe Miasto Tysiąca Planet jest konglomeratem statków różnych ras, które stopniowo przyłączały się do ziemskiej stacji kosmicznej. W ciągu setek lat obiekt osiągnął rozmiary tak wielkie, że zaczął zagrażać Ziemi, w związku z czym musiał opuścić jej orbitę i odlecieć hen, daleko w przestrzeń kosmiczną.
Głównymi bohaterami opowieści są Valerian i Laurelina – agenci jakiejś organizacji działającej w jakimś celu. Jakiej? Jakim? Film niespecjalnie stara się to nam wyjaśnić, w związku z czym nie udzielę mu kredytu zaufania i nie dopowiem tych szczegółów, czerpiąc z komiksowego źródła. Nasz dzielny duet grany jest przez Dane’a DeHaana i Carę Delevingne, a ja naprawdę nie potrafię zrozumieć czym w czasie castingu kierowali się twórcy, bo na pewno nie istniejącą pomiędzy aktorami chemią. W komiksach Valerian był kosmicznym łotrem, zawadiaką o złotym sercu (pamiętajcie, że „Nowa Nadzieja” ukazała się kilka lat później) i Besson także celował w ten typ. Dlaczego w takim razie zatrudnił DeHaana, który luzu i charyzmy nie ma za grosz? To nie jest zły aktor, ale w roli tego typu nie sprawdza się zupełnie. Cara Delevingne na ekranie prezentuje się ślicznie (a twórcy znajdują powody, by często zmieniać jej stroje), ale na tym niestety kończą się jej zalety. Jedyne pomysły jakie przyszły mi do głowy w związku z castingowym wyborem, to że aktorów dobierano pod względem wzrostu i trudnego do wymówienia nazwiska. Francuzi lubią jak inne nacje łamią sobie języki prawie tak samo, jak sztuczne inteligencje uwielbiają wygłaszać ekspozycje. Na uwagę zasługuje też Rihanna, której gra jest tak drewniana, że należałoby zasadzić ją w Puszczy Białowieskiej i nawet minister Szyszko z zastępem córek leśniczych nic by na to nie poradził. Nie można jednak całą winą obarczać aktorów – zarówno bohaterowie, jak i dialogi napisane są wprost fatalnie. Najgorzej pod tym względem wypada chyba wątek romantyczny – początkowo myślałem, że Valerian i Laurelina po prostu się droczą, ale nie, oni rozmawiają w ten sposób na serio!
Na szczęście jednej rzeczy Besson nie zapomniał – podobnie jak miało to miejsce w 1997, kiedy do kin wchodził „Piąty Element”, efekty specjalne, design lokacji, ubiorów, ras, itd. – wszystko to wgniata w fotel. Podziwianie obcych oraz ich domów sprawia ogromną przyjemność, i dla widzów, dla których strona wizualna filmu jest najważniejsza, na pewno będzie to zachęta by wybrać się do kina. Znajdujące się w kilku wymiarach targowiska, sąsiadujące ze sobą tysiące środowisk, kalejdoskop barw, Cara Delevingne – naprawdę ciężko oderwać wzrok od ekranu. Od strony wizualnej i koncepcyjnej „Valerian i Miasto Tysiąca Planet” to prawdziwe arcydzieło i poważny kandydat do nagrody Oscara!
„Valerian i Miasto Tysiąca Planet” niestety nie zakończy trwającej już dwadzieścia lat fatalnej passy Luca Bessona. Reżyser oparł swój film na fantastycznym materiale źródłowym, wrócił do gatunku, w którym osiągnął ostatni duży sukces, ba, niektóre sceny z „Piątego Elementu” zostały niemal jeden do jednego przeniesione do „Valeriana”. Nawet te zabiegi nie wystarczyły jednak do przełamania klątwy. To fatalnie napisany film, przewidywalny, pełen okropnych dialogów, źle dobranych aktorów i z pozbawionym konsekwencji światem – Besson w jego budowie popełnia błąd charakterystyczny dla młodych pisarzy fantasy, którzy wychodzą z założenia, że mogą napisać wszystko co im do głowy przyjdzie „bo przecież to magia, ona nie musi mieć sensu!”. Jest to też jednak dzieło tak piękne, że nie mam serca odradzić wizyty w kinie. Jeśli potraktujecie ten film jako guilty pleasure, śmiejąc się z wylewających się z ekranu głupotek i fatalnej gry aktorskiej, jednocześnie podziwiając cudowny świat i jego elementy, możecie naprawdę miło spędzić czas.