Już ponad tydzień temu w polskich kinach trudno było zdobyć miejsca na piątkowe seanse „Zmierzchu: Przed świtem”. Trudno się dziwić, przecież to jedna z największych mainstreamowych premier roku. Szkoda tylko, że film jest zupełnym nieporozumieniem. Swoje wrażenia z seansu opisuje Marcin Moszyk.
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie należę do grona osób cierpiących na awersję do sagi „Zmierzch”. Do kina udałem się z jak najbardziej pozytywnymi myślami, oczekując od filmu mniej więcej tego, co reprezentowały sobą poprzednie części. Gorzko się rozczarowałem… albo pomyliłem salę?
Kolejna część „Zmierzchu” rozpoczyna się od przygotowań do ślubu Edwarda i Belli. Po uroczystych zaślubinach, młoda para udaje się na miesiąc miodowy w okolice Rio De Janeiro. W luksusowym domu na wyspie spędzają blisko dwa tygodnie. Czasem zdarzy im się przeżyć chwile uniesień, ale głównie koncentrują się na graniu w szachy. W pewnym momencie Bella odkrywa, że zaszła w ciąże (…o zgrozo! nikt nie przewidział, że „wpadka” z wampirem jest możliwa!). Młoda para w popłochu powraca do rodzinnego domku Cullenów. I tam też toczy się pozostała część filmu, skupiona tylko i wyłącznie wokół zbliżającego się porodu Belli i jej zdrowotnych problemów.
Początek jest więc nudny, nie wyróżnia się na tle trzech pozostałych ekranizacji. Edward, grany przez Roberta Pattinsona, zmienił fryzurę. Wyszło mu to na zdrowie, bo wygląda dużo bardziej „wampirzo”. Za to Bella (Kristen Stewart) nadal korzysta ze swojego standardowego wyrazu twarzy, którego nieodzownym elementem są otwarte usta. Momentami trudno patrzeć na sceny z jej udziałem i nie czuć litości wobec aktorki. Zwłaszcza, gdy sytuacja wymaga ukazania szczęścia bohaterki. W „dramatycznych” momentach mimika Stewart sprawdza się doskonale.
Wraz z przeniesieniem miejsca akcji do posiadłości Cullenów, na ekranie zaczynają dziać się niepokojące rzeczy. Począwszy od sytuacji, w której Jacob na wieść o tym, że Bella jest w ciąży rzuca się na Edwarda z jakże odkrywczym tekstem „ty to zrobiłeś”, a skończywszy na kłótni wilkołaków w trakcie której każdy z nich posługuje się ludzkim głosem, zniekształconym na kształt dźwięku wydobywającego się spod maski Lorda Vadera. Podobnych „dziwacznych” elementów filmu jest jeszcze wiele, ale nie sposób je wszystkie wymienić. To trzeba (albo lepiej nie) po prostu zobaczyć na własne oczy.
Największym problemem „Przed świtem” jest niemal zupełny brak akcji. Poza wątkiem rodzącej Belli w tym filmie nic się nie dzieje. Czasami dochodzi do sporu pomiędzy wilkołakami i wampirami, ale sceny te stanowią tylko drobny wycinek całości. Szkoda, bo momentami zaczynało się robić ciekawie…
Oddanie kamery w ręce Billa Condona odebrało „Zmierzchowi” wszelki urok. Ów reżyser musiał stanąć na głowie, by nadać filmowi aż tak osobliwy klimat, zupełnie nie korespondujący z tym, czym „Zmierzch” był wcześniej. Nikt nie oczekiwał od tej produkcji zbyt wiele. Lecz biorąc pod uwagę sukces poprzednich filmów, „Przed świtem” powinno jawić się jako kolejna niezbyt wymagającą, ale dającą się przyjemnie oglądać produkcją dla każdego. W rezultacie otrzymaliśmy pośmiewisko, jakiego trudno szukać pośród współczesnych filmów klasy B.
Bardzo dawno nie czułem się tak zaskoczony, przy tym zupełnie rozczarowany, a momentami nawet zniesmaczony. Najnowsza część „Zmierzchu” z pewnością pobije kolejne rekordy oglądalności, ale mam nadzieję że jury Złotych Malin nie pozostawi na tej produkcji suchej nitki. Nie zapraszamy do kin!
Ocena: 2/10
{youtube}V88nY2JxJSw{/youtube}