Jakże pięknie Donny Cates opowiada o odchodzeniu, upadku wartości i autorytetu. Nie można się nadziwić, jak w tak mocno rozrywkowej konwencji udaje mu się poruszyć aż tyle istotnych, trudnych tematów, a przy tym utrzymać uwagę czytelnika do ostatnich stron. Bo „God Country” to zarówno historia o człowieku-wybrańcu, w którego rękach nagle znajduje się moc; jak i metaforyczne studium ludzkich problemów.
To komiks superbohaterski typu origin strony, tyle tylko, że po spełnieniu się bohatera, przejściu wszelkich prób i wyzwań, po uzyskaniu nowego statusu quo, historia się kończy. Prawdopodobnie dokumentalnie. W takich słowach można opisać najprostszy odbiór „God Country”. Patrząc na strukturę opowieści nie ma tu wielkich niespodzianek – z wyjątkiem jednej, która może i odkrywcza nie jest, lecz akcentuje, że te uniwersum tylko na pierwszy rzut oka wydaje się jednoznaczne. Opowiada się tu bohaterze w sytuacji krytycznej, otrzymującym dar, za pomocą którego potrafi poradzić sobie z otaczającymi go trudnościami, ale gdzieś w tle pojawia się największa przeszkoda – antagonista, jego (w niektórych miejscach) wierne odbicie, no i prawie mroczne alter ego. Od początku wiadomo, że dojdzie do starcia, choć finał opowieść ma w sobie ziarno zaskoczenia.
Oto czytelnik spogląda na zaścianek Teksasu, na którym w odosobnieniu mieszka starzec Emmett Quinlan trapiony licznymi demencjami, lecz przede wszystkim dotkliwym Alzhaimerem. Jego syn stara się nim jakoś opiekować, mimo że nie jest to łatwe i często odbija się na reszcie rodziny. Szczególnie, że w atakach zapomnienia Emmett lubi ubliżać i grozić. Pewnego dnia, podczas tornada, ich dom rozsypuje się na kawałki, z nieba spada potwór, a stary człowiek dostaje magiczny miecz w swe dłonie i odzyskuje dawną świadomość, zaś emerytowane ciało przepełnia boska moc i dzięki niej może obronić swą rodzinę. Ale szybko okazuje się, że posiadanie tego artefaktu niesie ze sobą ogromną cenę, ponieważ prawowitym właścicielom niekoniecznie podoba się to, że wpadł w niepowołane ręce.
Cates miał wyczucie bawiąc się konwencją i przegonił w tej kwestii Marka Millara, eksperymentującego w podobny sposób („Gwiezdny Blask”, „Reborn”), tyle że bez takiego szlifu i umiejętności wplatania istotnych problemów. W „God Country” mocy nie dostaje nastolatek czy osoba w sile wieku, ale starzec nad grobem, odrzucony na margines społeczności, obojętny otoczeniu. Czyż to nie coś znajomego? Cates zwraca uwagę na usuwanie starszych z widoku publicznego, na zamykanie ich w pokoju samotności, na to, jak się ich właściwie traktuje i jak zaczyna się ich postrzegać. W komiksie pojawia się co prawda skrajny przypadek, niemniej nie odbiega on od… niestety normy, czyli tego, że starość to coś, na co świat nie chce patrzeć, chce usunąć świadomość tego, jakim się kiedyś stanie i z czym będzie się musiał borykać. W pewnym momencie błyska sugestia, aby Quinlana oddać do domu starców – to właśnie ostateczność i łatwe rozwiązanie dla rodziny, która widzi w starcu wyłącznie kłopot i kolejne obowiązki, a przy tym zero pożytku.
Z tym, że Cates odwraca ten model patrzenia na starszych. Współczesny model myślenia o nich niejako odrzuca, wracając do tego sprzed czasów industrialnych – gdzie starzec był mentorem, mądrością i ostoją, on radził i był słuchany, jego doświadczenie pozwalało rozwiązywać problemy i radzić sobie z otaczającą rzeczywistością. Starzec jak nikt inny widział o wszystkim, o tym, jak przejść przez życie i czego się po nim spodziewać, czasem okrutny, czasem surowy, ale prawdziwy i skoncentrowany na dobru wspólnoty. Takie światło rzuca Cates na Emmetta, a właściwie obraz starca. Choć nie przyćmiewa on opowieści i pozostałych sensów.
Ten subtelny wątek mocno koresponduje z innym – wartościami rodzinnymi. O tym, jak rodzina się czuje, co myśli i jak przepracowuje traumy i straty, jak się z nią godzi, akceptuje, lecz najpierw wypiera i popada w gniew. To właśnie w tym aspekcie autorytet został poddany próbie, wręcz został obalony z piedestału, aby potem – po serii prób i rekompensat – ponownie na nim stanąć. Sam Quinlan też musi przypomnieć sobie, co znaczy rodzina i co zrobić, żeby ją zachować i aby ona zachowała go, choćby w pamięci. Przedstawiony tak portret kontrastuje z wartościami i wzorcami, jakimi kieruje się nemezis Emmetta, stając się ostatecznie antytezą protagonisty – w kontekście rodziny. Z obu stron mamy poświęcenie, jednak jedno to poświęcenie dla niej (w ramach odkupienia krzywd), a drugie to poświęcenie rodziny dla osiągnięcia własnych celów.
„God Country” stara się również zwrócić uwagę na choroby niewyleczalne, Alzhaimer staje się – podobnie jak starość – czymś, z czym człowiek współczesny nie chciałby mieć do czynienia. W związku z Alzhaimerem udaje się autorowi pochylić nad istotą pamięci i tożsamości (bohater objawia swe marzenie: chce pamiętać, kim był i kim są jego bliscy) – to coś, czego się usilnie chwyta, ponieważ tak będzie w stanie się kontrolować i zbudować we wspomnieniach rodziny wizerunek kochającego, oddanego dziadka i ojca. Determinacja, z jaką dąży do samoświadomości budzi podziw – i skłania go do zrobienia… hmm… ostateczności. Tu zaczynają się refleksje nad tym, kim jesteśmy, co się z nami stanie, gdy zagubimy swą tożsamość i dlaczego taka ważna jest walka o pamięć.
Wreszcie to opowieść o odchodzeniu. O tym momencie w życiu przed śmiercią, gdy umierający cudownie odzyskuje siły i emanuje od niego nieposkromiona radość – u Catesa ta chwila staje się szansą na właściwe pożegnanie, na ostatni dialog i pogodzenie, na akceptację tego, co nieuniknione. Cała historia to metafora krańcowego stadium w życiu człowieka i tej przebłysku, gdy księga się zamyka.
„God Country” ma i autotematyczny wymiar. Jest taka scena, w której jeden z „bohaterów” otwarcie mówi, że jest źródłem opowieści, że wszystkie inne tego typu „postacie” z przeróżnych legend, mitów czy podań są ledwie jego cieniem, odbiciem i nim samym. Komiks zdaje się przez to mówić, że każda historia ma swój rdzeń i fundament, który zbliża go do pozostałych, że to jest właśnie łącznik ogółu opowieści – w niektórych niemalże odsłonięty, a w innych tak mocno zatopiony pod tkanką narracji, że wymaga głębokich analiz, aby się do niego dokopać. Cates ładnie tu koresponduje z Eco, Campbellem, Barthesem i Proppem, tak pięknie, że prawie udało mu się to skryć pod płaszczem fabuły.
Graficznie mam jedynie problem z „God Country”. Nie ma żadnej tragedii, ilustracje zgrabnie działają w opowiadaniu tej historii. Są wystarczająco ekspresywne, czasem niewyraźne celowo, a rzadziej zupełnie niepotrzebnie. Niektóre sceny Geoff Shaw szkicował jakby od niechcenia, niechlujnie i mało wyraziście, ale zdarzają się u niego bardzo dobre momenty. Jednak w porównaniu z tym, co czyni Cates scenariuszowo, warstwa obrazowa wypada tylko poprawnie.
Bardziej niż warto sięgnąć po dzieło Catesa, ponieważ scenarzyście udało się tak skondensować treści i poukrywać sensy, nie tracąc przy tym na dynamice i atrakcyjności opowieści, że kilka dni po lekturze pozostaję pod wielkim wrażeniem. Szczególnie, że „God Country” to wywindowanie konwencji superbohaterskiej w… kosmos.