Nadmiar potrafi być szkodliwy. Kierując się tą myślą, na kilka miesięcy odciąłem się od komiksów, a w szczególności od przygód trykociarzy od wielkiej dwójki. Zarówno te wydawane po Polsku, jak i sprowadzane zza oceanu historie zaczęły stopniowo zlewać się w jedno, a ja zdałem sobie sprawę, że potrzebuję chwili oddechu. Piętrząca się na półce sterta regularnie wydawanych komiksów (oraz związane z nią wyrzuty sumienia) pewnego wieczoru przeważyła i sięgnąłem po pierwszą z zaległych opowieści – „Hawkeye: Moje życie to walka”, co okazało się bardzo dobrą decyzją.
Clint Barton jest facetem z łukiem w świecie pełnym istot, których niekontrolowana czkawka może rozedrzeć planetę na strzępy. Mutanci, nieludzie, nosiciele kosmicznych symbiontów, bóstwa i geniusze w zbrojach regularnie toczą widowiskowe bitwy, obracając w pył całe miasta. Choć Hawkeye jest jednym z pierwszych Avengersów, od debiutu w 1964 roku pozostawał raczej w cieniu najpopularniejszych superbohaterów. Wszystko zmieniło oddanie tej postaci w ręce Matta Fractiona, scenarzysty znanego z takich komiksów, jak „Invincible Iron-Man”, „Immortal Iron Fist”, czy „Sex Criminals”, który odświeżył wizerunek nieco zapomnianego już bohatera, a z jego losów uczynił jeden z najlepszych komiksów serii Marvel NOW!
„Moje życie to walka” nie jest typowym zbiorem zeszytów od Domu Pomysłów. Czytelnicy nie uświadczą tutaj epickich pojedynków z superzłoczyńcami, kosmici wyjątkowo omijają Nowy Jork, a i Hydra trzyma łby nisko. Zamiast standardowych przeciwników Avengers, Clint zmagać się będzie z nieuczciwymi właścicielami kamienic, bandą dresiarzy, czy złodziejami okradającymi innych złodziei. Czytelnika odpowiednio do historii nastawia już samo otwarcie, w wyniku którego… Barton spędza kilka tygodni w szpitalu. Trudno o bardziej dobitne podkreślenie faktu, że Hawkeye jest tylko człowiekiem. Krwawi, cierpi i wymaga częstej opieki medycznej, a dodatkowo jest wyjątkowym pechowcem. Niezależnie od tego, czy chodzi o pomieszane strzały specjalne, spotkanie pięknej kobiety, czy wielkie wejście a’la John MacLane, jeśli coś może pójść źle, z pewnością tak właśnie się stanie. Fraction pozwala czytelnikom poznać ludzką twarz Mściciela, podlewając to wszystko dużą ilością humoru, płynącego głównie z sarkastycznych dialogów i niefortunnych splotów wydarzeń. Bardzo ważną w tym wszystkim jest Kate Bishop, łuczniczka która przejęła przydomek Hawkeye’a, gdy ten zginął w wyniku wydarzeń przedstawionych w „Avengers: Dissassembled”. Gdyby nie ona, Clint pożegnałby się z życiem już w połowie tomu, a dynamika oraz chemia łącząca dwójkę łuczników stanowi jeden z najmocniejszych punktów komiksu. Dialogi nie tylko dobrze wpisują się w przedstawioną na stronach akcję, ale wprowadzają ogromną ilość humoru, którego w tym tomie zdecydowanie nie brakuje.
„Hawkeye: Moje życie to walka” wyróżnia się na tle reszty wydawanych przez Egmont komiksów z Marvel NOW! również ze względu na kreskę. Pierwsze trzy zeszyty zostały narysowane przez Davida Aję („Immortal Iron Fist”, „Wolverine: Debt of Death”) i to właśnie one wypadają najlepiej. Proste, sprawiające wrażenie niedbałych rysunki (wypełniane kolorami przez Matta Hollingswortha) oraz pewna umowność rysów twarzy świetnie pasują do opisywanych wydarzeń. Jeśli dodać do tego znakomite kadrowanie, otrzymujemy bardzo dobre otwarcie solowych przygód Clinta Bartona. Drugą z opowieści, „Taśmę” ilustrował Javier Pulido („Catwoman”, „She-Hulk”, „Batman: Black&White”) i dobrze wywiązał się z powierzonego zadania, serwując czytelną, choć utrzymaną w umownym charakterze oprawę. Ostatni z komiksów, przyklejonym nieco na siłę (zdecydowanie lepiej sprawdzałby się jako otwarcie tomu) przedstawia wydarzenia prowadzące do poznania Clinta i Kate, gdy ta jeszcze działała w ramach Young Avengers, grupą skłóconą z Mścicielami Iron Mana. Za ołówek chwycił tutaj Alan Davis („Civil War II”, „Daredevil”) i zaprezentował kreskę o wiele bardziej typową dla superbohaterów.
„Hawkeye: Moje życie to walka” to kawał świetnego komiksu, łączącego dynamiczną akcję ze zdecydowanie bardziej przyziemnymi wątkami. Matt Fraction wziął się za bary ze zdawałoby się niemożliwą misją. Otrzymał zakurzoną postać i wprowadził na wypełniony trykociarzami rynek historię, która z marszu zgarnęła pochwalne recenzje oraz została doceniona przez kapituły branżowych nagród. „Moje życie to walka” jest komiksem, który zdecydowanie polecam.