„Kosmiczni Avengers”, czyli pierwszy tom przygód Petera Quilla i wesołej gromadki zaserwował czytelnikom trzy historie, z których można było wysnuć jedynie mgliste pojęcie na temat tego, co czeka bohaterów. Po lekturze drugiego tomu „Strażników Galaktyki” nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dwie z nich były kompletnie niepotrzebne, a Bendis nie do końca wie co zrobić z bohaterami.
Kontynuacja wspomnianego we wstępie komiksu nosi podtytuł „Angela” i właśnie wokół tej postaci kręci się jego fabuła. Jest to zaskakujący zabieg, choćby ze względu na wydarzenia zamykające poprzedni tom. Quill na powrót zbiera najbardziej rozpoznawalny skład Strażników, a następnie łamie zakaz ingerencji w sprawy Ziemi, by obronić jej mieszkańców przed inwazją rasy Badoon. Rozpoczęta przez „Kosmicznych Avengers” opowieść jest praktycznie w całości ignorowana przez „Angelę”. Czytelnik zastaje bohaterów w barze, gdzie ci są zbyt zajęci upijaniem się i wszczynaniem bójek, by zastanawiać się nad faktem, że za ich głowy została wyznaczona nagroda.
Czytelnicy nie znający „Ery Ultrona” mogą poczuć się zagubieni tym, że to właśnie efektom tego wydarzenia poświęcono drugi tom Strażników. Wszystkie istotne wydarzenia mają źródło w wydanym przez Egmont crossoverze – pojawienie się tytułowej Angeli, przebłyski wspomnień Petera, jego spotkanie się z nietypowym indywiduum, a nawet samo zakończenie. Mimo to, trzeba przyznać Bendisowi, że o ile nieznajomość „Ery” może nieco utrudnić lekturę Strażników, to nie czyni jej niemożliwą. Nawiązania do wydarzeń przedstawionych w komiksie z Ultronem są na tyle jasno przekazane, by czytelnik szybko się w nich połapał.
Największą wadą „Angeli” jest tytułowa bohaterka. Kim jest waleczna dziewoja w pancernym staniku i dlaczego tak bardzo chce dotrzeć na Ziemię? Mimo tego typu pytań, lwia część tego odchudzonego, bo zawierającego raptem cztery zeszyty tomu poświęcona jest bijatyce kobiety ze Strażnikami. Angela jest aniołem i łowczynią nagród pochodząca z Njeba (tak, Njeba, to nie literówka), debiutowała w 1993 roku w dziewiątym zeszycie „Spawna”, komiksu współtworzonego wtedy przez Neila Gaimana i Todda McFarlane’a, wydawanego przez Image Comics. O prawa do tej postaci rozpętała się dziesięcioletnia batalia sądowa, z której w 2012 roku zwycięsko wyszedł Gaiman. W związku z tym ciężko rozpatrywać pojawienie się tej postaci inaczej, niż w kategorii pokazania środkowego palca konkurencji.
Niestety, Angela jest pokazana jako postać nijaka, wyróżniająca się na tle pozostałych jedynie dzięki ubiorowi złożonemu z blaszanej bielizny oraz wstążek. W porównaniu do Tony’ego Starka jest płaska (pod względem charakteru, naturalnie). Będąc wyrwaną z własnego świata przez nieznaną siłę ani przez chwilę nie zastanawia się nad nowym położeniem ani nie szuka drogi powrotu. Zamiast tego kieruje się ku Ziemi, planecie znanej jej jedynie z legend. Dlaczego? Żeby ją zobaczyć. Prócz biegłości w walce oraz wątpliwego gustu w dobieraniu pancerzy nie dowiadujemy się o Angeli nic więcej, co zważywszy na jej pierwszoplanową obecność w drugim tomie Strażników bardziej przypomina marnowanie miejsca niż prawidłowe wprowadzenie postaci. Jej przeciwieństwem jest Tony Stark, postać, która mogła służyć wydawcy za chwyt marketingowy, a nie pełnoprawnego członka drużyny, tym razem jest katalizatorem najlepszych scen i dialogów. Jego interakcje z Gamorą i Rocketem sprawiły, że przebiłem się przez komiks za jednym zamachem i żałuję, że to już prawie koniec współpracy Iron Mana ze Strażnikami.
O ile Brian Michael Bendis nie popisał się pod względem fabuły, tak odpowiedzialna za rysunki Sara Pichelli wykonała solidną robotę. Znana między innymi z pracy nad „Ultimate Spider-Man” (jako pierwsza rysowała Milesa Moralesa) czy „Runaways”, artystka tchnęła życie w kolejne kadry, świetnie ukazując tak dynamikę starć, jak i mimikę postaci. Obecnie nadal ilustruje przygody Moralesa, który po zamieszaniu związanym z „Secret Wars” trafił do mainstreamowego uniwersum Marvela i otrzymał własną serię zatytułowaną „Spider-Man”.
„Strażnicy Galaktyki: Angela” to komiks, który pomimo dobrej warstwy rysunkowej oraz świetnych interakcji między bohaterami sprawia wrażenie zbędnego. Nie prezentuje niczego szczególnego, poza mordobiciem, którego w komiksach akurat nie brakuje i nie pozostawia żadnych złudzeń, że jest jedynie pomostem pomiędzy „wielkim i wstrząsającym” wydarzeniem Bendisa a także jeszcze większym oraz bardziej wstrząsającym crossoverem Hickmanna.