Czytając komiksy superbohaterskie i chcąc czerpać z nich radość, należy przestać zauważać pewne rzeczy: superszybkie postaci pokonując barierę dźwięku nie powodują hałasu, zmartwychwstań wystarczyłoby na powołanie siedemdziesięciu nowych religii, a na statystycznego mieszkańca Nowego Jorku przypada 7 herosów i 4,5 łotra. Czepianie się tego jest trochę jak oglądanie Gwiezdnych Wojen i krzyczenie, że w przestrzeni kosmicznej dźwięk się nie rozchodzi – nie ma sensu. Jest jednak rzecz w przypadku której nigdy nie potrafiłem zawiesić niewiary – to, że w uniwersum Marvela obok siebie występują uwielbiani przez ludzi bohaterowie i znienawidzone mutanty. Właśnie o tym opowiada komis „Uncanny Avengers”.
Trzeba przyznać, że nienawiść do homo superior w momencie w którym toczy się akcja „Uncanny Avengers” jest dość dobrze uzasadniona. Dopiero co zakończył się konflikt pomiędzy Avengers a X-Men, w czasie którego opętani mocą Feniksa mutanci nieźle narozrabiali, a życie z rąk Cyklopa stracił sam Profesor X. Pomni tych doświadczeń Mściciele próbują załagodzić konflikt, tworząc nową drużynę, która swoją jednością dawałaby przykład. W jej skład wchodzą Kapitan Ameryka, Thor, Wolverine (żadnej nie odpuści!), Scarlet Witch, Rogue, Wasp, Wonder Man oraz Sunfire, a dowódcą zostaje nie kto inny, jak sam Havok, czyli Alex Summers, brat najsłynniejszego mutanta-terrorysty na świecie. Oczywiście wewnątrz drużyny dochodzi do ogromnych tarć, ale to dobrze wpływa na jej dynamikę – rozmaite konflikty pokazują z jak trudnym tematem przyszło się zmierzyć bohaterom.
Wydarzenia z „Avengers vs X-Men” stanowią idealne tło do działania dla jednego z największych łotrów w historii Marvela, czyli Red Skulla. Ten jak żaden inny potrafi grać na strachu i nienawiści oraz wykorzystywać je do własnych celów. Biorąc pod uwagę jego nowe moce, a także potężną drużynę S-Men, Uncanny Avengers nie będą mogli narzekać na nudę. A nie wymieniłem przecież wszystkich zagrożeń pojawiających się w tym komiksie…
Ilustracje Johna Cassadaya są dość realistyczne, co tworzy ciekawy kontrast z tonem całej opowieści (o którym w kolejnym akapicie). Rysownik świetnie radzi sobie zarówno z dynamicznymi kadrami, jak i pokazywaniem rozmaitych mocy mutantów oraz ich przeciwników (a okazji do tego nie brakuje!). Trochę gorzej wypada Olivier Coipel, który ilustruje ostatni zeszyt, ale on także nie schodzi poniżej solidnego poziomu.
„Uncanny Avengers: Czerwony Cień” wydaje mi się być jednym z tych komiksów, które czytane bez właściwego klucza nie będą sprawiać przyjemności. Jeśli podejdziecie do tej opowieści oczekując dość poważnej i (jak na warunku superbohaterszczyzny oczywiście) realistycznej historii, możecie się mocno rozczarować. Odnoszę wrażenie, że Rick Remender chciał nawiązać do komiksów sprzed kilku dekad, stąd też Red Skull w roli antagonisty. To historia tak absurdalna i groteskowa, że miejscami balansuje wręcz na granicy autoparodii (a nawet ją przekracza). Ten kicz ma jednak swój ogromny urok, i jeśli odczytywać „Uncanny Avengers: Czerwony Cień” właśnie przez ten pulpowy kod, to potrafi dać dużo radości.