Adam Przechrzta się w tańcu nie pier…niczy, czego znakomitym przykładem cykl o Razumowskim czy „Gambit Wielkopolskiego”. Szczególnie w pierwszym tym dziele na czytelników czeka soczysty, mocny język, brutalna a niebanalna historia oraz bohaterowie z krwi i kości, a przy tym zupełnie nieprzeciętni – czyli wszystko to, co cechuje prozę pisarza, historyka i doktora nauk humanistycznych. W najnowszej powieści Przechrzta po raz kolejny próbuje się zmierzyć z faktami, parafrazując je i prefabrykując, przekuwając w ambitną, pełną nawiązań, ciekawostek oraz autorskich detali historię alternatywną.
Świat wkracza w dwudziesty wiek, era pary powoli miejsca epoce spalin, lecz mimo że to okres równie bogaty we wszelakiego rodzaju przełomy, największym z nich jest pojawienie się enklaw – miejsc o tajemniczym pedigree, a jeszcze bardziej zagadkowych właściwościach. Otóż na przestrzeni takiej enklawy, swoistej Zony, fizyka naszego świata zostaje załamana, ulice zmieniają układy, budynki się przekształcają, występuje szereg innych anomalii, lecz bodaj najbardziej szokującym a intrygującym elementem owego obszaru są istoty nadnaturalne: demony czy bestie rodem z folkloru. Jedna z takich enklaw wykwita w Warszawie carskiego zaboru. Ludzie mają jednak sposób, aby zatrzymać ekspansję bękartów owych metazjawisk – klasyczne srebro w postaci krat ogrodzenia. Niemniej, te zamknięte strefy nie zostają tak całkowicie odcięte od świata, od czasu do czasu wkraczają do nich alchemicy oraz elitarne służby.
Do pierwszych z nich należy niejaki Olaf Rudnicki, postać – trzeba autorowi przyznać – napisana bardzo dobrze, przekonująca, z wyrazistym charakterem, wyróżniającą się z tłumu innych sylwetek, a do tego o nieprzeciętnym intelekcie. To właśnie on – z zawodu aptekarz, z zacięcia alchemik – gra w utworze pierwsze skrzypce i wprowadza czytelników w mikroświat enklawy, starając się pozyskać odpowiednie środki do wytworzenia eksperymentalnych leków i nie tylko. W fabularny sukurs przychodzi mu członek elitarnej gwardii, pułkownik Aleksander Samarin, którego portretowi psychologicznemu także nie można odmówić znakomitego szlifu. Te postacie wypadają szczególnie dobrze, kiedy występują w duecie, dopełniając się i tworząc swego rodzaju kontrast, acz nie cech przeciwstawnych. Alchemik-aptekarz oraz żołnierz to nie jedyne sylwetki, z którymi czytelnik może się w pewien sposób identyfikować – bo, nawiasem mówiąc, nie są to ludzie idealni i bez reszty nieskazitelni. Trzecią istotną dla intrygi osobowością jest Anastazja, która nie jest kreowana na damę w opałach ani kobiecy charakter wypełniający swoistą lukę – bohaterka odgrywa tu pełnoprawną rolę i nieraz czytelnika zaskoczy. Nie powinno to nikogo dziwić, na kartach powieści pojawia się również wiele innych postaci niepapierowych bynajmniej, acz mających mniejsze znaczenie. W tym momencie podsumujemy i fabułę, i kreację bohaterów – bo pisarz sprawnie wyważył obie płaszczyzny, dzięki czemu są na równi interesujące oraz nie odciągają całkowicie uwagi od innych kwestii.
Jednak mimo że autor sprawie prowadzi fabułę, permanentnie podsyca ciekawość odbiorcy oraz barwnie zarysowuje obrazy bohaterów, to nie można zapomnieć o tym, co naprawdę wyróżnia powieść – melanż steampunku z magią, które w połączeniu tworzą niebywale malowniczy sztafaż, choć na samej scenerii się ich zadanie nie kończy. Notabene warto też wspomnieć o tle historycznym, odgrywającym wprawdzie mniej istotną rolę, lecz to właśnie odpowiadające faktom realia – obyczajowość oraz klimat Warszawy początku XX wieku – sprawiają, że świat przedstawiony nabiera autentycznego wyrazu. Mnie przypadły również do gustu liczne nawiązania i smaczki, takie jak wybieranie się alchemików do zamkniętych enklaw w celu zdobycia materiału na eksperymenty – co jest chyba wyraźnym odniesieniem się autora do kultowego dzieła braci Strugackich „Piknik na skraju drogi”. Także drobniejsze – i nie tak dosłowne – stanowią miły dodatek, a wśród nich chociażby srebro jako broń przeciw bestiom z enklawy – tu wkracza popkulturowe zastosowanie srebra sensu largo w licznych utworach literackich, filmowych etc. U Przechrzty jest to zaledwie nienachalny smaczek, a nie brak jemu podobnych wewnątrz powieści, co się nad wyraz ceni.
„Adept” to pierwszy tom, wprowadzający czytelników do cyklu „Materia Prima”, lecz nie należy postrzegać go wyłącznie przez pryzmat otwieracza serii, ponieważ serwuje czytelnikowi rozrywkę na wysokim poziomie, zachowując też dystans do dziejów oraz kultury. Nie można jednak polecić książki konkretnej target group, ponieważ autor balansuje na granicy kilku subgatunków i konwencji literackich, dlatego z powieścią winni zapoznać się zarówno sympatycy steampunku oraz historii alternatywnych, jak i miłośnicy urban fantasy. Na koniec dodajmy, jak się to w ogóle czyta – słowem, opowieść pożera się szybko i przyjemnie, acz apetyt pozostaje niezaspokojony i mam nadzieję, że autor rychło wyda drugi – trzymający ten sam poziom – tom.