Zazwyczaj do powieści rodzimych debiutantów podchodzę niezwykle ostrożnie. Z jednej strony liczę na to, że właśnie trafiła mi w ręce nieodkryta jeszcze przez czytelników literacka perełka, dzięki której za kilka lat będę mógł hipstersko opowiadać, jak to „czytałem X zanim jeszcze był sławny”. Z drugiej strony oczywiście czai się ryzyko, że zmarnuję cenny czas na grafomańskie wypociny. Jeśli w notatce na temat autora piszącego fantastykę pojawia się adnotacja, że nie posiada psa ani kota, alarm w mojej głowie wyje na całego!
Debiutancka powieść Dariusza Sypenia przenosi nas w XXIII wiek, prosto na skolonizowanego przez ludzkość Marsa. Stopniowo jesteśmy zaznajamiani z regułami, jakimi rządzi się ludzka społeczność na Czerwonej Planecie. Terraformacja Marsa nie jest już największym problemem, z jakim mierzą się jego mieszkańcy. Zagrożeniem dla ich egzystencji zdaje się być nienaturalna dżungla, która zdobywa kolejne hektary ziemi. Już na jej obrzeżach awarii ulega wszelka elektronika, dlatego kolejne próby zbadania dżungli spełzają na niczym. Spośród wysłanych ekspedycji nie wrócił nikt, tymczasem rośliny zaczynają przejmować kolejne terytoria. Mieszkańcy starają się schronić w coraz bardziej przeludnionych miastach, mających zapewnić osłonę. Jednak czy to właśnie dżungli powinni obawiać się najbardziej?
Dariusz Sypeń podchodzi do zdobywania Marsa od innej, ciekawszej niż się początkowo spodziewałem strony. Czerwona Planeta nie jest tu jedynie ziemską kolonią, na której wszystko będzie wyglądać w ten sam sposób. Nowy świat to dla wielu jego mieszkańców także możliwość zapoczątkowania czegoś unikalnego. Nieobarczeni latami błędów, Marsjanie mogą zdefiniować ludzkość na nowo. Ekonomia, administracja, kultura, nawet sama istota tego, czym jesteśmy, wraz z zasiedleniem innej planety zasługuje na nowy początek.
Bo to, że Marsjanie potrzebują zmian jest pewne. Społeczeństwo planety wyniszczane jest przez kolejne choroby psychiczne. Apatia, słabnące więzi społeczne, narkomania, lęki i fobie, wszystko to przybiera na Czerwonej Planecie rozmiary epidemii. Trafnie zjawiska te diagnozuje jeden z dwójki bohaterów, Daniel:
„Jakże to wymowne, myśli – nasz lęk przed nią, niemożność zgłębienia jej tajemnicy, ucieczka do miast pod hermami. Jeszcze wiek temu to byłoby nie do wyobrażenia, znaleziono by sposób na dżunglę. (…) A teraz… Ciągle uciekamy, wycofujemy się, niczego nie jesteśmy w stanie zrozumieć (…). I w gruncie rzeczy nie chodzi tu tylko o dżunglę. Coś się z nami stało, z wszystkimi ludźmi, coś się chyba przestawiło w ewolucyjnym albo kulturowym mechanizmie. Z ciekawej wszystkiego cywilizacji chcącej sięgnąć gwiazd zamieniliśmy się w plemię zmęczonych, zalęknionych jednostek, niezdolne do podejmowania większych wyzwań. Chowamy się przed światem jak szczury. Skupiamy się na trosce o dzień dzisiejszy, o zapewnienie sobie podstawowych warunków życia, zapominając o przyszłości, o nierozwikłanych tajemnicach wszechświata. Zapominając o innych ludziach, o wspólnocie, o łączącym nas zobowiązaniu wobec przyszłych pokoleń, o tym, czym powinna być demokracja.”
Dwójka protagonistów nie jest zresztą wyjątkiem od tego obrazu. Daniel borykając się z traumatycznym wydarzeniem z przeszłości wycofał się na ubocze cywilizacji. Jego życie toczy się codziennym rytmem, pozbawione jest celu i sensu. On jednak, zamknięty w sobie, zdaje sobie z tego sprawę, myśląc, że nie zasługuje na nic więcej. Druga bohaterka, Francesca, także walczy ze swoimi demonami. Utraciła możliwość pracy naukowej, która była jej wielką pasją, jej życie prywatne to jeden wielki koszmar, a potrzebę bliskości próbuje oszukać narkotykami. Podoba mi się sposób, w jaki autor stworzył dwójkę protagonistów. Dzięki problemom, z którymi się borykają nie tylko w bardzo dobry sposób pokazują nam otaczającą ich rzeczywistość, ale także są przez to dla czytelnika ciekawsi. Wydaje mi się jednak, że nieco ciekawiej można było poprowadzić wątek Daniela, ponieważ ten w gruncie rzeczy ogranicza się do… Nie robienia niczego, nie podejmowania żadnej decyzji. Być może był to celowy zabieg, ja jednak liczyłem na coś więcej.
W trakcie lektury zaskoczyło mnie to, że „Dżungli” gatunkowo najbliżej jest do cyberpunku! Chipy wszczepione wszystkim Marsjanom, hakowanie umysłów oraz wspomnień, rozwój sztucznych inteligencji – unoszący się nad tą książka duch Williama Gibsona jest bardzo wyraźny i muszę przyznać, że bardzo mi się to spodobało.
Od strony językowej mamy tutaj do czynienia z bardzo sprawnie napisaną powieścią. Nie ma co liczyć na literackie perełki i opisy, które będziemy wspominać jeszcze przez długi czas po lekturze, ale też i nie jest to rodzaj książki, od której bym tego oczekiwał. Zawartość science występuje tutaj w stopniu nadzwyczaj strawnym nawet dla osób, którego zwykle tego elementu nie tolerują, na szczęście nie odbyło się to kosztem przyjemności płynącej z lektury także dla fanów SF. Czasami w oczy rzuca się jedynie nagminnie używane „iżby”, które pasuje do języka powieści, jak ktoś uczciwy do sejmu. W książce znalazłem też jeden fragment, który nie powinien się uchować przed redaktorskimi nożyczkami. Kojarzycie sceny, w których główny zły zdradza protagoniście swoje plany w najdrobniejszych szczegółach, tylko dlatego, że ten zaraz zginie? Cóż, w „Dżungli” znajdziemy znacznie bardziej absurdalną scenę, pozbawioną żadnych podstaw, poza jedną – autor chciał wyjaśnić czytelnikowi pewne zdarzenia i nie miał na to innego pomysłu. Można wstawiać do tekstu nawet rozmowy dwójki naukowców, którzy tłumaczą sobie, co to liczby pierwsze, ale sensu to przecież nie ma.
Planuję postawić „Dżunglę” na półce, żeby za kilka lat mówić znajomym, jak to czytałem powieść Dariusza Sypenia zanim jeszcze było to modne. Już w debiucie widać, że autor ma coś ciekawego do powiedzenia, w dodatku umie te przemyślenia przedstawić w ciekawy sposób. Interesująca para głównych bohaterów, ciekawa sceneria, intrygujący pomysł, sprawne pióro – jeśli tylko autor nie spocznie na laurach, chętnie przeczytam jego kolejne powieści. „Dżungla” na szczęście nie zostawia nas z otwartym zakończeniem, które zwiastuje siedemnaście kolejnych tomów (co mnie cieszy!), ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie ciekawi mnie co stało się na Marsie po tym, jak już przerzuciłem ostatnią stronę. Polecam!
PS Autor fantastyki bez kota czy nawet psa? Kto to widział?! Proszę, drogi autorze, nadrobić. Albo się nie chwalić.