Choć z różnych powodów po prozę rodzimych autorów fantastyki sięgam z roku na rok coraz rzadziej, wciąż mam na naszym rynku kilku ulubieńców, których kolejnych książek wyczekuję z niecierpliwością. Do tego grona z pewnością zalicza się Marta Kisiel, która spośród całej masy wyrobników wyróżnia się unikalnym stylem oraz poczuciem humoru, które chętnie przelewa na karty swych dzieł. Z tym większym zdziwieniem obserwowałem więc zapowiedzi najnowszej powieści Marty, „Toń”, w których to dało się wyczytać, że tym razem, to już tak na serio. Serio.
Akcja „Toń” dzieje się we Wrocławiu, do którego to wracamy po przygodach z „Nomen Omen”. Do mieszkania swej ciotki wraca niejaka Dżusi Stern, dziewczę tyleż atrakcyjne, co impulsywne. Kilka lat wcześniej uznała, że ma dość panujących w domu zasad (do mieszkania nie można wpuszczać nikogo obcego, a w lokum zawsze musi pozostać ktoś z rodziny), ich egzekutora w postaci ciotki oraz siostry. Dżusi jest jednak utalentowaną istotą, więc zgodnie z intuicją czytelnika, wszystkie zasady łamie równie szybko co spektakularnie. To prowadzi oczywiście do szeregu wydarzeń, w wyniku których przeżyjemy może niezbyt wiele przygód, ale za to na światło dzienne wyjdzie zaskakująco dużo rodzinnych dramatów.
Na szczęście Dżusi nie jest jedyną postacią z perspektywy której będziemy śledzić akcję. Na szczęście, ponieważ z gromadki bohaterów zgromadzonych w „Toń” wypada ona zdecydowanie najmniej ciekawie. Do pewnego momentu miałem zresztą wrażenie, że to druga Salomea, a i niektórzy bohaterowie zaczęli mi podejrzanie przypominać postaci znane z „Nomen Omen”. Szybko zostałem jednak uświadomiony, że dzieje się to dlatego, że w rzeczywistości są to bohaterowie z poprzedniej książki Marty Kisiel… Wraz z kolejnymi śledzonymi wydarzeniami poznamy drugą z sióstr, Eleonorę, antykwariusza Ramzesa, zegarmistrza Gerda Falka, panią Matyldę a także samą ciotkę Stern, Klarę. Na przestrzeni stron każda z wymienionych postaci albo przejdzie drogę, która ją zmieni, albo my jako czytelnicy dowiemy się o niej więcej, dzięki czemu zyska ona tak potrzebną głębię. Kreacja bohaterów to jeden z dwóch najmocniejszych aspektów „Toń” – nikt tu nie jest ani jednoznacznie dobry, ani jednoznacznie zły, nie brakuje odcieni szarości, a każda z postaci po prostu jest jakaś. Osobiście do gustu najbardziej przypadła mi relacja pewnej starszej pary, ale nie zdradzę więcej szczegółów. Swoją drogą, czy tylko ja odnoszę wrażenie, że bohaterowie w „Toń” z takimi imionami nadawali by się do filmów z gatunku „fikoły”? Dżusi Stern, Gerd Falk…
Drugą z największych zalet najnowszej powieści Marty Kisiel jest to, co sprawiało, że wszystkie poprzednie książki jej autorstwa tak bardzo przypadły mi do gustu, czyli styl. Pełen charakterystycznych sformułowań, które nadają całości powieści lekko ironiczny, zabawny wydźwięk. Kiedy Marta Kisiel opisuje Dżusi, nie ogranicza się do prostego przekazu, że jest niska i zawzięta, ale: „Jak wiele stworzeń niewielkich rozmiarów, w sporej mierze składała się z zawziętości.”. Gdy chce pokazać jej charakterek, nie rzuca odzywki godnej gimnazjalnych korytarzy, zamiast tego pisze tak: „Uśmiechnęła się do starszej siostry niczym dobrze wychowana jaszczurka. – Ładnie to tak? – zapytała głosem tak słodkim, że lepił się jej do wyszorowanych zębów.”. Dlatego też wszyscy czytelnicy, którzy obawiali się, że Marta Kisiel napisała książkę na serio (serio!), mogą spać spokojnie, a przed zaśnięciem składać zamówienie na własny egzemplarz. Unikalny styl Marty, wynikający prawdopodobnie z wpadnięcia w młodości do gara z książkami Joanny Chmielewskiej, wciąż jest na swoim miejscu. Czyli w jej książkach. Rozumiem, że autorka chciała w ten sposób pozbyć się trochę łatki, która przylgnęła do niej po premierze „Dożywocia”, ale od tego czasu dostaliśmy już dwie książki, które od debiutu Marty Kisiel mocno się różniły; Nawet „Dożywocie 2” było znacznie poważniejsze niż część pierwsza. Oczywiście nie znaczy to, że każda scena pisana jest z przymrużeniem oka, co ładnie pokazuje chociażby różnica w opisie zwłok w prologu, oraz pod koniec powieści, kiedy to nie brakuje dramaturgii. Podczas gdy w przypadku listonosza Mądrzywołka „Pochłonięte zawiłościami stężenia pośmiertnego ciało pozostawało nieczułe na pieszczoty.”, tak „Papa, kochany papa, wisiał na gałęzi z powrozem fachowo zadzierzgniętym na gardle. Szron wyrysował finezyjne wzory na ciemnej plamie uryny, która rozlewała się na jego spodniach.”. Przyznajcie, jest różnica.
Na początku recenzji wspominałem, że w powieści akcji wbrew pozorom nie ma zbyt wiele, za to nie brakuje tu rodzinnych dramatów, co osobiście uznaję za dużą zaletę. Najlepsze fragmenty poprzednich powieści Marty Kisiel związane były moim zdaniem właśnie ze sferą obyczajową, cieszy mnie więc, że autorka kontynuuje ten trend. Widocznie gar z zupą pełen książek Chmielewskiej, do którego w młodości wpadła Marta, doprawiony był sporą ilością wczesnej Musierowicz. I o ile styl oraz rozłożenie akcentów w powieści mogę jedynie chwalić, tak nie do końca rozumiem pewien zabieg zastosowany pod jej koniec. Mamy tam do czynienia z pomieszaniem chronologii wydarzeń, które niestety nie wnosi do lektury absolutnie nic. Ani nie wzmaga napięcia, ani nie podkreśla pewnych wydarzeń w lepszy sposób, niż gdyby te działy się linearnie. Ot, sztuczka dla sztuczki.
„Toń” to zdecydowanie najlepsza do tej pory książka Marty Kisiel – przemyślana, dobrze napisana, pełna intrygujących postaci oraz z ciekawym tłem. Równie dobra dla fanów jej dotychczasowej prozy, jak i nowych czytelników. Osobiście mam jednak nadzieję, że w kolejnych powieściach Marta wyjdzie nieco ze swojej strefy komfortu i nie zaserwuje nam po raz kolejny miksu współczesnego Wrocławia z jego drugowojenną historią. Niech to chociaż będzie inny okres…