Wznowienie debiutanckiej powieści Martyny Raduchowskiej okazuje się być dobrym posunięciem ze strony wydawnictwa Uroboros. Subtelne urban fantasy z kryminalną nutą w tle oraz niezobowiązującą fabułą przez ostatnie lata stało się – jak zresztą cały subgatunek – całkiem wdzięcznym miejscem rozrywki czytelniczych umysłów. Być może tym razem cyklowi uda się rozwinąć na tyle skrzydła, aby zaprezentować świat przedstawiony w pełnej krasie. Szczególnie, że na polskim rynku wciąż nie wypełniła się swoista luka.
Raduchowska nie sili się wprawdzie na polskich „Amerykańskich bogów”, „Welin” czy „Małe, duże”, tylko zaczyna od w miarę prostej, przystępnej i, pozornie, nietypowej estetyki. Czyli nasz realny świat podszyty jest nadnaturalnym, choć nie z gatunku tych najbardziej sztampowych (Cassandra Clare, Stephenie Meyer). Niemniej jednak, w roku pierwotnej publikacji, i obecnie, na rynku nie brak podobnych utworów zarówno fabularnie, jak i sztafażowo. Co nie zmienia faktu, ze autorka – mimo zbieżności – stara się odrobinę zboczyć z wydeptanej ścieżki i wtrącić nieco własnych motywów do „pieśni urban fantasy”.
Ida Brzezińska – delikatnie rzecz ujmując – nie przepada za swoja rodziną, a zwłaszcza za tym, co niosą za sobą jej geny. Pragnąć wyrwać się i odizolować od krewnych postanawia rozpocząć studia, zamieszkać w akademiku i robić najzwyklejsze rzeczy, jak szara, niewyróżniająca się z tłumu myszka. Niestety, siła DNA daje o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie, a powinności, jakie nagle wyrastają na drodze dziewczyny, nie dają się tak łatwo ominąć.
Zdradźmy co nieco, Ida to szamanka od umarlaków – nie nekromantka, nie czarodziejka typu „hokus-pokus”, nie „Jonah Hex” – tylko osoba odpowiedzialna za przeprowadzanie dusz na drugą stronę. Charon XXI wieku, spadkobierczyni Mrocznego Żniwiarza, przewodnik paranormalny z kursem bez powrotu. Podobny motyw pojawia się w „Pierwszym grobie po prawej” Daryndy Jones czy w „Szamańskim tangu” Anety Jadowskiej, na szczęście Raduchowska rozegrała wszystko mniej w stylu paranormal romance, a bardziej w rytmach amerykańskiego urban fantasy końca lat 80. Bohaterka zostaje w utworze wrzucona na głęboką wodę, dostaje niełatwe pierwsze zadanie, a potem nie jest wcale mniej trudniej. Na szczęście szamanka jakoś sobie radzi, lecz główny wątek książki często schodzi na boczny tor, gdy na scenie pojawiają się motywy obyczajowe. A czytelnik nie może zdecydować, co zasadniczo jest bardziej frapujące, bo jakby nie patrzeć, jest to opowieść o dojrzewaniu studentki, która wchodzi w świat dorosłych.
Nieszczęśliwie, oprócz protagonistki – ciekawie zarysowanej, autentycznej i odzwierciedlającej cechy zarówno zbuntowanej nastolatki, jak i młodej kobiety, wkraczającej w nowe życie, co pozwala ją rozumieć i odrobinę się z nią identyfikować – oraz jej ciotki, Tekli, osobliwej postaci, wyrażającej się w specyficznym stylu, brak w powieści bohaterów interesujących na tyle, aby ta sfera mogłaby stanowić naprawdę sprawną część opowieści. Z drugiej strony, w „Szamance” nie ma nic gorszego, co już samo w sobie jest wystarczająco wymowne.
Warsztatowo za wyjątkiem konstrukcji drugoplanowych sylwetek i jeszcze nie do końca rozbudowanego (pozostawiającego wiele pytań i spory niedosyt) świata przedstawionego, Raduchowska spisuje się obiecująco. Wychodzi z pomysłem zabawnego urban fantasy i w ostatecznym rozrachunku, takie właśnie dzieło czytelnik otrzymuje – lekkie, niewymagające, bawiące intrygą i językiem (trochę w tonach Marty Kisiel), napisane poprawnym stylem.
„Szamanka od umarlaków” na chwilę obecną jest doskonałą pozycją dla miłośników urban fantasy z silną bohaterką, niewybrednym, czasem rubasznym humorem, światem nie skupiającym całej uwagi na wampirach, wilkołakach czy czarodziejkach. Tym, którym brakuje klimatu „Trup jak ja” Bryana Fullera, „Nomen omen” Marty Kisiel bądź – choć już mniej w atmosferze – „Podatku” Mileny Wójtowicz lektura powinna przypaść do gustu, a czyta się ją gładko i przyjemnie.