Ostatnio istnieje pięćdziesiąt procent szans na trafienie na księgarnianej półce pod plakietką „fantastyka naukowa” na czytadło pozbawione jakichkolwiek walorów estetycznych, a problematyką sięgające poziomu harlequina. Wydawnictwo MAG w tamtym roku wpadło na pewien pomysł: odświeżyć – bądź po raz pierwszy wydać w Polsce – klasykę science fiction. Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę. „Przedrzeźniacz” jest tego niezbitym dowodem.
Robert Spofforth, android Marki Dziewięć, najnowszy typ robota, sięgający doskonałości, postanawia się zniszczyć. Obdarzony ludzkim intelektem, doświadczeniami oraz depresją pierwowzoru staje na szczycie EmpireStateBuilding i zamierza skoczyć. Niestety, to nie pierwsza taka jego próba zakończona klęską. Autopsja wcześniejszych modeli androida sprawiła, że w jego wypadku postanowili wszczepić mu blokadę przed autodestrukcją. Ponownie musi więc zmierzyć się z pełnioną na co dzień funkcją dziekana, która zasadniczo skupia się na obserwacji ogłupionych soporami – swoistymi farmaceutycznymi używkami, zniewalającymi zmysły – studentów. Dni wyglądają praktycznie tak samo, a otępiona masa ludzi w głowie ma wyłącznie najprostsze przyjemności. Niemniej, pewnego dnia, na drodze Spoffortha staje młody Paul Bentley, człowiek, który nauczył się dawno zapomnianej sztuki – czytania. Android ma dla niego ambitne zadanie, zleca mu przeanalizowanie napisów w starych niemych filmach. Chłopak podejmuje się go i wkrótce poznaje zamieszkującą ogród zoologiczny Mary Lou, niekorzystającą z uroków soporów. Owa para razem poznaje piękno dziewięciu muz, w rezultacie czegow końcu rodzi się między nimi uczucie, które jest w tym świecie pogwałceniem prawa.
Sugestywność świata przedstawionego – począwszy od futurystycznej scenerii na zachowaniu bohaterów kończąc – powinna stanowić memento przed kierunkiem w jakim zmierza kultura, a zwie się on poetycko zmierzch. Walter Tevis serwuje czytelnikom wizję XXV wieku, pogrążoną w antyutopijnej realiach, w których ludzkość stanęła na krawędzi wymarcia i, z uśmiechem na ustach, niedługo postąpi krok naprzód – lecz w tym przypadku bezpieczniki Spoffortha nie zadziałają. Jednym z kluczowych elementów tego uniwersum jest szeroko rozumiana sztuka, która niemalże kompletnie stała się niepotrzebna. Homosapiens wybrali zupełnie inną drogę, odrzucają samodoskonalenie i wkraczanie na wyższy poziom intelektualny, postanowili zająć się uciechami – otępieni, wiecznie pod wpływem środków odurzających, nadzorowani przez roboty z usterkami, staczają się do przepaści. Relacje interpersonalne nie mają wymiaru emocjonalnego, ludzie nie zżywają się, poza tym to zakazane – Prawem Prywatności. Niezwykle wyraźnym akcentem w portrecie degrengolady społecznej jest brak dzieci, one po prostu się nie rodzą, maszyny sprawują władzę nad kontrolą populacji. Niektórzy nie wytrzymują narkotycznych uciech i popełniają samobójstwa w sposób osobliwy – samospalenie. I w takim ciemnogrodzie, pogrążonym w mrokach znieczulaczy oraz silnych używek, pojawia się iskierka nadziei, osoba, która z własnej woli zainteresowała się szeroko pojętym piśmiennictwem, a potem pięknem literatury.
Tevis ogromną wagę przywiązał do kreacji postaci. Spofforth to wizerunek robota dość nietypowy, niespotykany często w ramach science fiction. Wzorowany na ludzkim inżynierze posiada wiele talentów, a dodatkowe oprogramowanie stawia go w randze geniusza. Jednak dużo umiejętności jest mu całkowicie zbędne, ponieważ ludzkość przestała używać na przykład instrumentów, podziwianie wysokoartystycznych malowideł nie jest dlań niczym ciekawym, priorytet stanowi rozrywka prosta – telewizja. Robert jako maszyna ma skłonności samobójcze, a doskwierająca mu depresja coraz bardziej się nasila, do tego brak zrozumienia oraz niemożność samozniszczenia wprowadza go w labirynt bez wyjścia. Poza tym android – w stereotypowych poglądach – nie powinien mieć uczuć, a Spofforth tak jakby posiada w sobie coś na ich kształt. Paul z kolei to ambitny chłopak, który jakimś bardzo dziwnym trafem wyrwał się z szeregu i postanowił nauczyć się czytać. Zajęcia tak go zaabsorbowało, że nie zamierzał poprzestać wyłącznie na zyskaniu umiejętności: poznanie literatury, a potem przerzucenie się na inne media sztuki sprawiły mu jeszcze większą przyjemność, aż wreszcie… Mary natomiast całkowicie stoi w opozycji ówczesnej kultury, odrzuciła wszystkie zdobycze spaczonej cywilizacji i zrobiła to w pełni świadomie. Nie stosuje używek, unika kontroli robotów i zamieszkuje zoo. Wreszcie spotyka chłopaka, który jest inny – tak jak ona. I oboje odkrywają to, co już dawno zostało zapomniane… Przyjaźń, bliskość i w końcu miłość. Miłość zakazaną w każdej formie. Poza trojgiem protagonistów wyróżnić możemy notabene jeszcze dwie postacie zbiorowe: gromadę otumanionych, pragnących ciągłej rozrywki i rauszu ludzi oraz zbiorowisko wszelakiego zastosowania robotów, które mimo że kiedyś wydawały się szczytem cybernetyki, to w czasach właściwej akcji stanowią już raczej anachroniczną technologię bardziej szkodliwą, aniżeli pożyteczną.
„Przedrzeźniacz” to tytuł symboliczno-metaforyczny, lecz poznanie jego znaczenia pozostawiam w geście czytelników. Àpropos alegoryczności, Walter Tevis pozostawił wewnątrz wiele smaczków nawiązujących do zjawisk historycznych, poprzedzających wydanie książki (w oryginale – 1980), współczesnych autorowi, ale także takich, które odnoszą się do dzisiejszych. Wśród książek science fiction o charakterze antyutopijnym „Przedrzeźniacz” z pewnością znajdzie się najniżej jeżeli chodzi o poziom okrucieństwa, ponieważ amerykański pisarz podaje wszystko czytelnikowi subtelnie, w przyjemnej formie i niezwykle lekkim piórem. Przebrnięcie przez książkę nie powinno zająć nikomu więcej niż dwa wieczory, a i to wystarczająco dużo czasu, aby odpowiednio skupić się na treści, wymagającej od czytelnika pewnej dawki emocjonalnej. Jak widać na przykładzie powyższej powieści, wydawnictwo MAG stawia w „Artefaktach” na literaturę z najwyższej półki.