Marcin Podlewski debiutował powieścią „Happy End”, jednak większości czytelników dał się poznać za sprawą „Głebi” – czterotomowej space opery liczącej sobie skromne 3160 stron (a wieść gminna niesie, że redaktor nie szczędził nożyczek). Rozpoczynając nowy cykl, autor postanowił zmienić dekoracje – Wypaloną Galaktykę zastąpił mroczną Theą, statki kosmiczne obdartymi ze skóry, nieumarłymi chabetami, a blastery bronią białą. Nawet objętość pierwszego tomu uległa radykalnemu odchudzeniu, choć odnoszę wrażenie, że w tym wszystkim Marcin Podlewski zapomniał wymienić głównego bohatera cyklu, ponieważ Malkolm Rudecki to po prostu drugi Myrton Grunwald.
Pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu” rozpoczyna się od podróży głównego bohatera z bliskiej naszym czasom przyszłości, niekoniecznie utopijnej, do innego świata – quasi średniowiecznego, mrocznego i tajemniczego. Cyniczny bohater po wylądowaniu w nowym miejscu odkrywa, że dysponuje tajemniczymi mocami, których nie posiadał w świecie z którego wyruszył. Kolejne przemierzane krainy nie tylko pozwalają odkryć rąbka związanej z nimi tajemnicy, ale też pozwalają bohaterowi zyskać sojuszników. Przepraszam, napisałem „Pana Lodowego Ogrodu” zamiast „Księgi Zepsucia”? Podmieńcie więc tytuł w pierwszym zdaniu, a wszystko będzie pasować. Marcin Podlewski wymienia w krótkim posłowiu cykl Jarosława Grzędowicza jako jedną z inspiracji dla najnowszej powieści, jednak moim zdaniem poszedł w tym kierunku nieco zbyt daleko – praktycznie cała pierwsza połowa „Księgi Zepsucia” to kopia pierwszego tomu PLO – zarówno fabularnie, jak i pod względem ocierającego się o horror klimatu. Nawet ta nieszczęsna wizja świata z którego pochodzi Malkolm Rudecki zdaje się – przynajmniej na tę chwilę, być może zmieni się to w kolejnych tomach – zupełnie niepotrzebnym dodatkiem. Nie da się też ukryć, że tym co odróżnia PLO od „Księgi Zepsucia”, jest jakość – Jarosław Grzędowicz to niezwykle doświadczony pisarz, do którego Marcinowi Podlewskiemu wciąż jeszcze wiele brakuje. W „Głębi” autor często bawił się z czytelnikiem licznymi nawiązaniami do innych dzieł kultury, tutaj jednak stanowczo przesadził z inspiracją.
Na szczęście w pewnym momencie wrażenie czytania fanfica PLO znika, a fabuła w końcu zaczyna wskakiwać na inne tory. Tym, co moim zdaniem udało się Marcinowi Podlewskiemu w „Głębi” najlepiej, było stworzenie bohaterów, których jako czytelnik polubiłem, przywiązałem się do nich, kibicowałem im i widziałem, jak wraz z kolejnymi rozdziałami się zmieniają. O ile jednak w swej space operze autor nie żałował bohaterom ilości stron, w pierwszym tomie nowego cyklu widzimy dopiero zaczątki drużyny, która w przyszłości może wzbudzić w czytelniku więcej emocji. Bez wątpienia „Księga Zepsucia” pokazuje ich potencjał i mam nadzieję, że w przyszłości zostanie on rozwinięty. Jak również, że główny bohater przestanie być kopią kapitana Grunwalda z „Głębi” – o Myrtonie dostałem już ponad 3000 stron i naprawdę nie potrzebuję więcej.
Drugą z niewątpliwych zalet „Głębi” była konstrukcja świata, Wypalona Galaktyka była uniwersum niezwykle interesującym, a stopniowe odkrywanie kolejnych jej elementów sprawiało w trakcie lektury nie mniejszą przyjemność niż przygody głównych bohaterów. I tu niestety ponownie przyjdzie mi powtórzyć myśl z poprzedniego akapitu – Thea bez wątpienia ma duży potencjał, ale póki co nic poza nim. Ponownie brakuje tu treści, a zamiast solidnych podstaw budowanego świata, od czasu do czasu rzucane są nam jedynie ochłapy , głównie niestety związane z jego geografią i podziałem administracyjnym. Z przyjemnością przywitałbym nawet ordynarną ekspozycję, tłumaczącą w większym stopniu kolejne aspekty Thei.
Nie do końca potrafię ocenić „Księgę Zepsucia”. Mam wrażenie, że przeczytałem jedynie wstęp do pierwszego tomu, a nie pełnoprawną część cyklu. Marcin Podlewski to niezwykle utalentowany autor, któremu mocno kibicuję i na którego nową powieść czekałem z niecierpliwością, ale jest to też pisarz, który ewidentnie potrzebuje miejsca, rozpędu. Są w „Księdze Zepsucia” zalążki ciekawych postaci, świata, relacji, ale wszystko to może równie dobrze okazać się wydmuszką – na tę chwilę z pewnością książka nie spełnia moich oczekiwań. A może te po 3160 stronach „Głębi” były zbyt wygórowane? „Głębia” prawdziwą siłę pokazała dopiero w drugim tomie, kiedy ze skromnych przygód kilku bohaterów przeskoczyliśmy do konfliktu na skalę galaktyczną, i mam nadzieję, że kolejna część „Księgi Zepsucia” wzniesie ten cykl na wyższy poziom. Do tego czasu mamy do czynienia z powieścią Schrödingera – jest jednocześnie dobra i zła. Przestanie być nieoznaczona wraz z otwarciem kontynuacji…