Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Recenzje

RECENZJA: AMATOR | Zwiastun, który wystarczył za cały film

Czasami film kończy się, zanim zdąży się zacząć. Czasami twórcy, w poszukiwaniu napięcia i zainteresowania widza, zużywają cały swój kapitał dramaturgiczny na poziomie materiałów promocyjnych. Amator, najnowszy thriller szpiegowski Jamesa Hawesa z Ramim Malekiem w roli głównej, to idealny przykład takiego właśnie fiaska. Bo choć punkt wyjścia obiecuje opowieść o zemście, osobistej tragedii i konflikcie jednostki z systemem, to jedyny moment, w którym widz naprawdę poczuje napięcie, to… oglądając zwiastun. I to jeszcze przed premierą.

Na papierze wszystko wyglądało nieźle. Charlie Heller to nie kolejny żołnierz ani zabójca – to specjalista od kodów, kryptolog, umysł ostry jak brzytwa, który po zamachu w Londynie i śmierci żony porzuca stanowisko w CIA i postanawia wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Brzmi jak intrygujące odwrócenie klasycznych schematów: bohater, który nie strzela szybciej niż myśli, ale właśnie dzięki myśleniu potrafi rozmontować świat, który go skrzywdził.

Problem w tym, że film nie robi absolutnie nic z tą odmiennością. Choć Heller jest rzekomo sprytnym, logicznie myślącym inżynierem, to jego działania są prostolinijne, przewidywalne i – co najgorsze – pozbawione konsekwencji. Pokonuje kolejne przeszkody z łatwością, jakby świat dostosował się do jego zemsty, zamiast się jej opierać. Gdziekolwiek się pojawia, nie musi walczyć o przewagę: wystarczy, że podniesie telefon, spojrzy w stronę przeciwnika albo… po prostu wejdzie. Brakuje w tym opowieści jakiejkolwiek realnej stawki, żadnego napięcia, żadnych kłód pod nogami.

To wszystko byłoby jeszcze do przełknięcia, gdyby nie fakt, że wszystko, dosłownie wszystko, zostało już pokazane w zwiastunie. Nie tylko sam incydent, który popycha Hellera do działania, ale również jego decyzje, kierunki działania, nawet niektóre metody eliminacji celów. Nie ma żadnego twistu, żadnej niespodzianki, żadnej zmiany optyki. Film nie tylko nie zaskakuje, ale wręcz odmawia zaskoczenia – z rozbrajającą szczerością ujawnia wszystkie swoje karty, zanim gra się w ogóle zacznie.

Co gorsza, sposoby, w jakie Heller eliminuje kolejne cele, bywają zaskakująco kreatywne… ale niestety tylko w teorii. Ich filmowa realizacja przypomina raczej suche streszczenie pomysłu niż dynamiczną, emocjonującą sekwencję. Brakuje dramaturgii, napięcia i konsekwencji. Zamiast odczuwać satysfakcję z przebiegłości protagonisty, łapiemy się za głowę, widząc jak nieudolnie podano to, co mogło być najmocniejszym punktem filmu. Kamera nie pomaga – chaotyczna, niepewna, jakby sam operator nie był pewien, na czym ma się skupić. W efekcie zamiast intrygujących rozwiązań technologicznych i mentalnych potyczek, dostajemy kolejne przecięte cięcia montażowe.

Rami Malek, choć niewątpliwie utalentowany, zdaje się tu nieobecny. Wciela się w bohatera rozdartego emocjonalnie, ale jego gra zatrzymuje się na poziomie jednej miny: zmęczenia i niedowierzania. Gdyby scenariusz dawał mu pole do zbudowania pełnokrwistej postaci – moglibyśmy dostać interesujące studium bólu, determinacji, może nawet szaleństwa. Ale nie. Heller porusza się przez film jak cień własnego pomysłu na postać, jakby wiedział, że i tak nikt mu się nie przeciwstawi, więc nie musi się starać.

I na koniec – postać grana przez Jona Bernthala, która mogłaby być ciekawym kontrapunktem dla Hellera, okazuje się… zupełnie zbędna. Została najwyraźniej stworzona tylko po to, by można było umieścić Bernthala w zwiastunie i przyciągnąć uwagę fanów. W filmie jego obecność nie ma znaczenia dramaturgicznego ani funkcjonalnego. Nie wnosi nic do historii, nie kształtuje protagonistów, nie jest katalizatorem zdarzeń. To pure bait – pusty gest promocyjny, który w praktyce zostaje zapomniany po pierwszym akcie.

Amator miał potencjał na thriller, który rozłoży na łopatki klasyczne opowieści o zemście. Miał szansę powiedzieć coś nowego o osobistej sprawiedliwości, relacji jednostki z instytucją, o intelekcie w świecie przemocy. Zamiast tego wybrał drogę najmniejszego oporu i utopił swoją wyjątkowość w przewidywalności.

A najgorsze jest to, że wiemy to wszystko, zanim usiądziemy w fotelu kinowym. Bo trailer – ten zgrabny, wyważony i budujący napięcie zwiastun – jest lepszym filmem niż film sam w sobie. To nie amator. To autoparodia thrillera.

I tylko szkoda, że w kinie nie da się kliknąć „Skip Intro”.