Wrzesień niewątpliwie był dla Timof Comics pracowitym miesiącem. Wydało kilka naprawdę interesujących komiksów, wśród których na niemałą uwagę zasługują choćby „Mrok w Różu”, „Tajemniczy kapelusz pana Pinon” czy „Historia Lizbony”. Są także takie, które niekoniecznie warto zostawiać w kolekcji, choć być może warto się im przyjrzeć.
Historia Lizbony – A.H. de Oliveira Marques i Filipe Abranches
Od czasu do czasu przytrafi się wśród nowości komiks tak niepozorny, że wystarczy chwila nieuwagi, a często i niewystarczające skupienie, aby go przegapić i nigdy już nie odnaleźć. Takim komiksem z pewnością jest „Historia Lizbony” A.H. de Oliveira Marquesa i Filipe’a Abranchesa, opowiadająca o… nietrudno się domyśleć dziejach współczesnej stolicy Portugalii.
Opowieść snuje się od czasów rzymskich aż po historię najnowszą. W krótkich, sfabularyzowanych epizodach stara się zaprezentować jak wyglądała, zmieniała się i kształtowała Lizbona – także w umysłach mieszkańców. Osoby niezwiązane z miastem, czyli zapewne większość polskich czytelników może więc za pomocą tego komiksu rozeznać się w tym, co na przestrzeni wieków działo się w tej osadzie, mieście i stolicy. Poznać burzliwą, romantyczną i bogatą historię.
Obrana przez twórców formuła opowiadania o mieście sprawia, że nie czyta się tego jak podręcznik w formie komiksu. Za sprawą sprawnie wplecionych w całość opowieści o ludziach, udało się dodać tu swego rodzaju suspensu, dzięki którym uwaga czytelnika jest przez cały czas stymulowana. Ale oprócz tego są tu także liczne interludia, zmiana stylu i sposobu narracji – odbiorca otrzymuje wyłącznie informacje konieczne, aby zaspokoić ciekawość, zrozumieć nurt zmian i zachować w pamięci co nieco po lekturze.
Wszystko zostało ponadto opracowane w taki sposób, aby dostarczać powodu do śmiechu. Nie brak tu zgrabnie wplecionych dowcipów, pasujących i nieabsurdalnych, choć nie do końca pozwalających się czuć w ducha epoki. Jednak ten kompromis pozwolił na uatrakcyjnienie lektury, a co za tym idzie przebycie jej bez dłużyzn, zastojów, nudniejszych fragmentów czy zbędnego patosu. Erudycja połączyła się tu ze smakiem w dobrym guście.
A graficznie? Oto historia w większości narysowana w formie prostych szkiców, imitujących nierzadko ryciny, aby nadać całości zapewne formy quasi-kronikarskiej – i działa to na czytelnika znakomicie. Odpowiednio stworzony nastrój pozwala wczuć się w te historie, a przy tym wciąż pamiętać, że tak naprawdę chodzi tu o promocje i zapoznanie się z dziejami malowniczego miasta w zachodniej części półwyspu iberyjskiego.
Głowa – Łukasz Czakowski
Wyraźnie widać, że Łukasz Czakowski miał pomysł na swego rodzaju oryginalną dystopię. Ale to taki szort, który zdąży szybciej wyparować z myśli czytelnika niż dać mu powód do zastanowienia się nad tą bądź co bądź niepokojącą wizją.
W świecie przyszłości rozrywka i sztuka są bardzo istotne. Karmią duszę i intelekt człowieka. Ale niełatwo jest wzbudzić już należytą uwagę. Potrzeba silnych bodźców. Te są w stanie zapewnić autentyczne, realistyczne wydarzenia, które wstrząsną i staną się swoistym katharsis. Surowiec, aby to się udało cały czas był pod ręką – wystarczy wykorzystać kogoś… właściwie już coś, co człowiekiem nie jest – i wykorzystać do powyższych celów.
Oszczędna w wyrazie „Głowa” ma coś do powiedzenia. Nie jest to komiks o niczym, błahy czy bełkotliwy. Jest po prostu zbyt mało sugestywny i trafny. Ulotne interpretacje nie pozostają z czytelnikiem, szybko unoszą się, bo nie dają przeżycia, olśnienia, autorefleksji, czegoś, co uderzyłoby w czytelnika. Albo choć przykuło jego uwagę. Szkoda niewykorzystanego tu potencjału, bowiem ten miał szansę stać się czymś naprawdę nietuzinkowym wśród produkowanych dziś taśmowo dystopii.
Graficznie nie było to najlepsze doświadczenie. Jednak w tym przypadku nie sposób odmówić autorowi oryginalności, która miała szansę uratować tę historię, a nawet wynieść ją nieco wyżej. Ot, nie udało się do końca i tu. Niszowa opowieść, niszowa graficzna oprawa, zbyt mało tego CZEGOŚ – to nie składa się na lekturę, o której chce się długo rozmawiać, nad którą chce się pochylić i zastanowić, która skieruje światło uwagi na pewien problem. Szkoda.
Halina – Diego Morales i Ernesto Gonzales
Można napisać, że „Halina” to gówniana opowieść. Wielu z pewnością będzie sądziło, że jest słaba, nieprzemyślana, być może gościa, co to opinię wystawił poniosło… Ale to nie do końca tak. Merytorycznie ta opowieść jest o gównie. A właściwie gównomanie.
Halina nie jest jak inne dzieci. Zachowuje się jak typowy introwertyk. Jest nonkonformistką. Ma zupełnie inne preferencje. Jest współczesną emancypantką. Cóż tu dużo mówić. Pewnego dnia dowiaduje się, że to zapewne przez swego biologicznego ojca – Superczyściocha, jednostkę wybitną w każdym calu. Ale w jej życiu jest jeszcze ktoś – gównoman, istota pragnąca zmienić świat w wielką kloakę. Teraz przyszła pora, aby to Halinka powstrzymała zagrożenie świata.
Całość to swego rodzaju parodia, która tylko od czasu do czasu krytykuje komiks superbohaterski. Często to po prostu rubaszny, niesmaczny, kloaczny żart na temat zjawiska superbohaterskiego z wykorzystaniem licznych nawiązań do najpopularniejszych tworów tego kręgu. Historia to prosta struktura, mająca przede wszystkim na celu rozweselenie czytelnika i rozbicie pewnej bańki powagi, którą niekiedy obrastają tak właściwie niepoważne superbohaterskie opowieści. Czasem się to udaje, częściej jest to nieporadne.
Graficznie również nie będzie szału. Jeżeli pamiętacie „Jeża Jerzego” to możecie sobie uzmysłowić, z którego typu kreską czytelnik ma do czynienia. Choć w „Halinie” same rysunki są nawet nieco prostsze. Jednak tu akurat warstwa wizualna jest na plus – od razu wiadomo, z czym możemy mieć do czynienia, cała oprawa w każdym razie pasuje do tego, co chce krzyczeć ta opowieść. Wszystko jest także wyraźne i czytelne.
„Halina” nie zraża aż tak bardzo. Nie jest komiksem wybitnym, nie jest komiksem nawet dobrym czy poprawnym. Wręcz przeciwnie, autorzy zdecydowanie chcieli, żeby był niepoprawny w wielu kwestiach, acz wciąż na swój sposób przyzwoity (nie pojechali po bandzie). Ta groteska potrafi rozbawić. Jednak nie jest to coś, co warto trzymać na półce. To raczej coś, co jak głupkowaty, trywialny dowcip wypowiedziany w towarzystwie, po niezręcznej ciszy, chcemy szybko zapomnieć.