Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Filmy, Recenzje

RECENZJA: Inu-Oh | Bunt przeciw zapomnieniu w rytmie rozchwianego rock-opery

Masaaki Yuasa nigdy nie grał bezpiecznie. Od Mind Game po Devilman Crybaby, jego filmy i seriale zawsze balansowały na granicy gatunków, estetyk i emocji. Inu-Oh, adaptacja powieści Hideo Furukawy opartej na Opowieściach rodu Heike, miał być kolejnym krokiem w stronę dekonstrukcji tradycji. I rzeczywiście jest. To opowieść o niedopowiedzianych historiach, o artystach wykluczonych przez oficjalną narrację, o kulturze, która potrafi ocalić nawet wtedy, gdy świat świadomie pragnie zapomnieć. Ale przy całej swojej ambicji, „Inu-Oh” chwieje się pod ciężarem własnych pomysłów — narracyjnie nie zawsze trzyma rytm, który sam narzuca.

Film zaczyna się dostojnie, niemal ceremonialnie. Narrator na biwie snuje historię o tragedii rodu Heike, a obrazy łączą surową stylizację na Noh z dynamiczną, ekspresyjną animacją. Kiedy poznajemy Tomonę — młodego muzykanta oślepłego w wyniku kontaktu z przeklętym mieczem — i tajemniczego, zniekształconego Inu-Oh, historia przybiera zaskakujący obrót. Ich spotkanie wywraca świat przedstawiony na nice. W miejsce spokojnej narracji pojawia się szalony pęd: rock-opera, koncertowe spektakle łączące tradycyjne instrumenty z dziką, anarchistyczną energą.

Yuasa bawi się formą, eksplodując kolorami, dźwiękami i konwencjami. Inu-Oh i Tomona stają się gwiazdami średniowiecznego Kyoto, opowiadając zakazane historie rodu Heike — te, które oficjalne władze chcą wymazać. Każdy taniec Inu-Oh’a wyzwala kolejny fragment jego przeklętego ciała, każdy koncert jest manifestem istnienia przeciwko politycznej cenzurze. To najpiękniejszy aspekt filmu: przełamywanie milczenia, wskrzeszanie zapomnianych przez historię, bunt artystów wobec narzucanych narracji.

Problem pojawia się jednak w środku filmu. Narracja rozlewa się, zatraca w powtarzalnych sekwencjach koncertowych. Zachwiana struktura powoduje, że środek filmu traci dynamikę, a niektóre sceny — choć spektakularne wizualnie — stają się emocjonalnie puste. Transformacja tonu, od kameralnego dramatu do stadionowego show, jest ekscytująca, ale też sprawia, że film wydaje się wewnętrznie niespójny. Jakby Yuasa chciał opowiedzieć dwie różne historie: o artyście wyzwalającym się z klątw, i o systemowym wymazywaniu niewygodnej pamięci.

Mimo to, trudno nie docenić rozmachu wizji Yuas’y. „Inu-Oh” jest opowieścią o wolności twórczej: duchowo bliską Tezuce, który w Dororo opowiadał o potworach wyrastających z cierpienia. Inu-Oh tańczący pośród duchów poległych Heike, wyzwalający ich dusze poprzez sztukę, jest jednym z najbardziej poruszających obrazów w filmie. To sztuka przywraca utracone głosy, daje kształt temu, czego historia nie chce pamiętać.

Warstwa wizualna filmu to arcydzieło. Projekcje świetlne, odrealnione scenografie, deformacje perspektyw — wszystko to łączy się w psychodeliczną, ale zarazem głęboko emocjonalną całość. Charakterystyczna kreska Taiyo Matsumoto („Tekkonkinkreet”) dodaje postaciom organicznej szorstkości, dalekiej od anime’owej łagodności. Każde spojrzenie, każdy gest Inu-Oh’a czy Tomony niosą emocje ukryte pod groteską deformacją.

Muzyka — choć nie zawsze idealnie zgrana z obrazem — buduje niezwykły klimat. Eksperymentalne kompozycje Otomo Yoshihide’a łączą punk, glam i tradycyjny japoński soundscape. Choć czasami energetyczne występy muzyczne dominują nad subtelnością narracji, nadają filmowi anarchistyczną dzikość, która czyni go czymś więcej niż zwykłą animacją historyczną.

Największy problem Inu-Oh to jednak jego strukturalna niespójność. Film zatrzymuje się w środku na zbyt długo: kilka występów Inu-Oh’a, choć efektownych, jest powtarzalnych i narracyjnie niewiele wnoszą. Że dramatyczne napięcie słabnie, że emocjonalna przemiana Tomony zostaje sprowadzona do kilku montaży. To zmniejsza siłę przekazu: potęga sztuki zostaje pokazana, ale nie przeżyta.

Jednak finał — spektakl dla szoguna, spotkanie historii, mitu i prywatnej tragedii — wznosi całość na wyższy poziom. Tam, w rozszalałych wirach tańca i światła, wraca pierwotne przesłanie filmu: historia to nie tylko opowieść zwycięzców, ale także głos tych, których chciano uciszyć.

Inu-Oh to kino odważne, niesforne i niecałkiem udane. To rock-opera, która czasami fałszuje, ale robi to z taką pasją, że trudno jej tego nie wybaczyć. I choć nie wszystkie jego tony są czyste, jego głębokie zrozumienie znaczenia opowieści, tradycji i pamięci czyni go filmem, który zostaje w sercu.