Jeśli po „Joyland” Stephena Kinga spodziewacie się emocjonalnego rollercoastera, który wyrwie wam serce, podbije tempo, a potem wyrzyga waszą duszę na peronie nostalgii, to… no cóż, miejcie przy sobie herbatę z melisą i dużo cierpliwości, bo tu bardziej niż o kolejkę górską chodzi o spacer po nabrzeżu, gdzie ktoś co chwilę mówi „poczekaj, coś ci pokażę”, ale potem jednak tego nie robi.
To jedna z tych powieści, w których Król Horroru zdejmuje koronę, odstawia kałamarz pełen krwi i wiesza flanelową koszulę na gwoździu melancholii. „Joyland” to nie horror, to raczej delikatna próba pożegnania z młodością, podszyta cieniem kryminału i duszą ghost story, która nigdy nie chce naprawdę straszyć. I to niestety nie zawsze działa – bo kiedy ktoś ma do dyspozycji cyrkową scenę, widownię gotową na cuda i sztuczki, a serwuje trzy numery z udziałem smutnego klauna, trzeba się mocno postarać, byśmy nie wyszli w trakcie popisu.
Klimat, który chciałby być duszny
Akcja „Joyland” rozgrywa się w latach 70., ale nie tych kolorowych, z rockiem, rewolucją seksualną i rozpiętymi koszulami. To te melancholijne, letnie miesiące, które pamięta się przez pryzmat rozlanych oranżad i smutnych piosenek z radia, które grają w pustym domu po pogrzebie. Devin Jones, student z sercem złamanym tak boleśnie, jakby próbował go leczyć okładami z listów do redakcji „Bravo Girl”, trafia do tytułowego wesołego miasteczka. Tam czeka go praca, duch zamordowanej dziewczyny i garść ludzi, których portrety są tak ciepłe, że aż się topią na kartkach.
Problem w tym, że King maluje ten klimat z taką ostrożnością, jakby każde pociągnięcie pędzla mogło urazić wspomnienie młodości. Wszystko jest więc… ostrożne. Zbyt ostrożne. Przez trzy czwarte książki można odnieść wrażenie, że autor próbuje nas przekonać, że życie jest po prostu smutne i trzeba się z tym pogodzić, a duchy – o ile się pojawią – będą bardziej przypominały wymówkę niż punkt kulminacyjny.
Ghost story bez ducha
Powieść jest reklamowana jako połączenie nostalgii, tajemnicy i grozy, ale groza w „Joylandzie” jest jak ten koleś, który obiecał przynieść ciasto na imprezę, a przyszedł tylko z plastikowym widelcem i uśmiechem „sorry, zapomniałem”. Duch zamordowanej dziewczyny pojawia się jako mglista plotka, potem krótkie mignięcie w jednym rozdziale i tyle – resztę pracy musi wykonać nasza wyobraźnia, która być może wolałaby mieć nieco więcej materiału, by w ogóle się zaangażować.
Wątek kryminalny, który ma być sercem powieści, działa jak zepsute serduszko z waty cukrowej – niby ładne, ale rozpada się w rękach przy pierwszej próbie śledztwa. Rozwiązanie zagadki przychodzi za późno, za łatwo i z taką logiką, jakby sam King powiedział „okej, muszę to jakoś domknąć, bo już mi się skończyły metafory o dorastaniu”.
Bohaterowie na granicy zniknięcia
Devin Jones jako narrator i główny bohater to postać, której emocje są zaskakująco prawdziwe, ale też boleśnie jednostajne. Jego złamane serce, wewnętrzne przemiany i obserwacje są szczere, ale gdyby nie styl Kinga, mogłyby zniknąć w morzu nijakości. Inne postacie – właściciele lunaparku, chory chłopiec z darem jasnowidzenia, jego tajemnicza matka – są jak karykatury z pocztówek: urocze, wzruszające, ale płaskie.
Szczególnie boli fakt, że King potrafi pisać dzieci przerażająco dobrze, a tu… dzieciak wypowiada kwestie, które brzmią jak wygładzona wersja postaci z reklam pastylek na gardło. Wątek relacji Devina z matką chłopca mógł być poruszający, ale gdzieś w połowie zamienia się w „Lifetime original movie”, tyle że bez reklam.
Więcej pastelowych zdjęć niż historii
„Joyland” to książka, która próbuje opowiedzieć o przemijaniu, stracie i dojrzewaniu, korzystając z konwencji powieści grozy, ale robi to jak nieśmiały chłopak na pierwszej randce: patrzy w buty, jąka się i kończy rozmowę, zanim zdąży powiedzieć coś ciekawego.
King wciąż pisze pięknie – to nie podlega dyskusji. Jego zdania są gładkie jak karuzela po renowacji, pełne wdzięku i nienachalnego liryzmu. Ale to książka dla tych, którzy przyszli do lunaparku nie po emocje, tylko po sentyment, i nie przeszkadza im, że niektóre atrakcje są zamknięte.
Jeśli szukasz Kinga z pazurem, wróć do „Carrie” albo „Miasteczka Salem”. Jeśli chcesz poczuć się, jakbyś wspominał młodość, której nigdy nie miałeś, „Joyland” może być melancholijnym przystankiem. Ale nie licz, że wsiądziesz do kolejki strachu – najwyżej posiedzisz na ławeczce i popatrzysz, jak odjeżdża.