Kawerna: Gazeta Fantastyczna
MEDIA
Kategorie: Recenzje

RECENZJA: KOLOR MAGII | Wstydź się, Rincewindzie

Zacznijmy od faktu, który nie ulega negocjacji – Kolor magii to nie książka, to eksperyment literacki w przebraniu powieści fantasy, rodzaj rytualnego chrztu ogniem, przez który przechodzą wszyscy wyznawcy Świata Dysku, po czym rozglądają się skonfundowani, pytając „to na pewno to, o czym wszyscy mówią z takim błyskiem w oku?”. Otóż nie. I tak, jednocześnie.

Terry Pratchett, autor legendarny i jak najbardziej zasłużenie uwielbiany, rozpoczął swój cykl nie od genialnej satyry, jaką później osiągnie w Wiedźmach czy Strażach, ale od chaotycznego, niepokojąco szalonego potwora Frankensteina złożonego z pastiszu, parodii i niepokojąco licznych wybuchów.

Na poziomie fabularnym Kolor magii to cztery miniopowieści upchnięte w jednej okładce, które łączy głównie fakt, że wszyscy w nich chcą zabić Rincewinda. Rincewind, jak powszechnie wiadomo, to czarodziej bez czarów, bez planu i bez godności, ale z wyjątkowym talentem do bycia nie tam, gdzie powinien.

Jest też Dwukwiat, pierwszy turysta w historii fantasy, którego istnienie wydaje się być komentarzem do zachodniego imperializmu, ale równie dobrze może być po prostu głupim żartem o aparacie fotograficznym. Pojawia się też Kuferek – skrzynia na nóżkach – czyli jedyny bohater, któremu kibicujemy, żeby zjadł kogoś z zimną krwią.

Czy to jeszcze satyra, czy już hałas?

Niech będzie to powiedziane raz, a wyraźnie: ten tom to nie jest najlepszy Pratchett, to jest Pratchett w stanie prenatalnym. Pomysły są znakomite – walą w czytelnika drzwiami i oknami, wchodzą z buta, rozwalają ścianę czwartą, piątą i szóstą, ale… absolutnie brakuje tu narracyjnej spójności, strukturalnej równowagi i jakiejkolwiek głębi emocjonalnej.

W żadnym momencie nie poczułem, że to postaci, które żyją – bardziej przypominali mi figurki z kartonowej gry planszowej, przesuwane przez bardzo inteligentnego, ale zdecydowanie podjaranego autora, który dopiero testuje, ile chaosu przełknie jego czytelnik, zanim zacznie krzyczeć.

Styl pisarski? Błyskotliwy jak magnes w mikrofalówce, pełen odniesień do klasyki fantasy (Tolkien, Leiber, Howard – wszyscy dostają po głowie), ale zdecydowanie zbyt zachłanny w żonglowaniu absurdem i zbyt niecierpliwy, by pozwolić historii się rozwinąć. Mamy tu erupcję wyobraźni bez zaworu bezpieczeństwa.

Czym jest Kolor magii naprawdę?

Kolor magii to literacki odpowiednik pierwszego naleśnika – wiadomo, że się nie uda, ale trzeba go zrobić, żeby kolejne były dobre. Bez tej książki nie byłoby Świata Dysku, takiego, jaki znamy i kochamy. Ale samo jej czytanie to raczej obowiązek niż przyjemność – intelektualna ciekawostka, pełna przebłysków geniuszu, ale tonąca w nieustannym biegu, dygresjach i przypadkowych potknięciach.

Z jednej strony czuję się zobowiązany do szacunku wobec pomysłowości, erudycji i odwagi Pratchetta, który postanowił napisać fantasy, jakiego nikt wcześniej nie próbował. Z drugiej – nie mogę z czystym sumieniem polecić tej książki komuś, kto dopiero zaczyna przygodę z Pratchettem, chyba że jest typem, który najpierw czyta przypisy, a potem dopiero tekst główny.

Kolor magii to eksplozja konceptów, która przypomina pokaz fajerwerków zorganizowany przez studentów alchemii po trzecim kuflu eliksiru odwagi. Jest zabawnie, jest niebezpiecznie, ale momentami chciałoby się, żeby ktoś jednak to wszystko uporządkował i powiedział: „dość na dziś, Terry, wróć jutro z fabułą”.