„Londyn” Martina Wallace’a to przykład planszówki – właściwie ta edycja zmieniła się w grę karcianą – dla której temat to jeden wielki pretekst, w ogóle nie czuć klimatu, ale… mechanika silnie angażuje, od razu po partii ma się ochotę zagrać ponownie i po każdej rozgrywce jest się usatysfakcjonowanym. I nawet fakt, że dość szybko odkrywa się najbardziej opłacalną strategię tego nie zmienia.
O talencie Martina Wallace’a można powiedzieć wiele, ale nie to, że nie ma w nim miejsca na umiejętność tworzenia ciekawych systemów na bazie pozornie prostych mechanik – trudno mieć jakiekolwiek zarzuty do zastosowanych w grze rozwiązań, choć w niektórych przypadkach (niezbalansowane ścieżki rozwoju własnego miasta) do ideału jeszcze im trochę brakowało. Ale najistotniejsze jest chyba to, że Wallace zamieścił tu element „wredności” – z tym, że najczęściej ta „wredność” dotyka nas, a rzadziej gracz może wykorzystać ją przeciw innemu. I taka koncepcja wydaje się słuszna, ponieważ w bardzo szybki sposób można by było zepsuć komuś grę już na początku.
„Londyn” opowiada o budowie miasta – wiele gier kaflowych i karcianych dobrze sprawdza się w tego typu tematyce, ba!, ma nawet wyczuwalny klimat. Dlaczego akurat o tym wspominam? Otóż w tej grze po prostu nie czuje się wznoszenia budowli, rozbudowywania dzielnic, wytyczania arterii czy otwierania przedsiębiorstw – a wokół tego kręci się gra. Wallace usytuował te (szczerze) wesołe budownictwo w czasach po wielkim pożarze, co ma być motywacją fabularną aktywności graczy – i właściwie ma to sens i zazębia się z niektórymi mechanikami. I chyba już wiadomo, że to eurogra bez cienia klimatu, którą od posuchy ratuje systemowa „wredność”.
Wprawdzie przyczepiłem się trochę do klimatu – przyznam, że tu pewną rolę odegrały być może nieco przesadnie wygórowane oczekiwania względem tej kwestii (wszak Wallace potrafi stworzyć euro, gdzie klimat jest gęsty niczym para – vide „Brass: Lancashire”) – ale złego słowa nie mogę powiedzieć o warstwie graficznej. Karty dzielnic w tej (drugiej) edycji zastąpiły planszę, co choć pozbawiło grę dużego komponentu wcale nie zubożyły zawartości, wręcz przeciwnie – ciekawe szkice, rysunki zamieszczone na kartach (także miasta), inspirowane często tymi z poprzedniej edycji albo przeniesionymi i wpisanymi w nowy dizajn cieszą oko, a dzięki ergonomicznemu wykonaniu są intuicyjne i wygodne w rozgrywce. Szkoda tylko, że karty nie zostały uszlachetnione i po kilku rozgrywkach widać pierwsze ślady użytkowania (co nie wróży dobrze przyszłemu, intensywnemu użytkowaniu), no i brakuje znacznika, aby wskazać, że przekroczyło się próg 50 punktów.
A sam „Londyn” zasadami nie przeraża. Gracz podczas swojej tury może wykonać jedną z czterech akcji: a) zagrać dowolną liczbę kart (nie kartę „Biedoty”, a pozostałe opłaciwszy ewentualny koszt i za kartę w tym samym kolorze, wyjątek: karty z akcjami – z taką specjalną ramką z opisem tuż pod nazwą); b) kupno jednej z trzech kart dzielnic (otrzymuje się profity natychmiastowe, może to też aktywować dodatkowy bonus – ale przede wszystkim zakrywa się poprzednią dzielnicę i dezaktywuje jej działanie); c) aktywacja dzielnicy (w wybranej przez siebie kolejności odkryte karty w stosach i zawsze kartę dzielnicy – trzeba na koniec też dobrać jedno ubóstwo za każdy stos, kartę w ręce i ewentualne ze stosu bądź karty dzielnicy); d) dobiera się trzy karty miasta (w dowolnej kombinacji z talii bądź z planszy rozwoju). Ot, cała filozofia „Londynu”, lecz wszystko zaczyna się dopiero, gdy zaczynamy kombinować.
Sztuką w grze jest utrzymanie u siebie odpowiedniego poziomu ubóstwa. Od razu można wybudować tysiąc stosów (w grze tworzy się stosy kart, karta na górze będzie po akcji aktywacji przynosić profit – zwykle jednorazowo – tyle tylko, że po tym przyniesie też ubóstwo), ale trzeba się liczyć, że na dłuższą metę będzie to regularnie przynosić negatywne skutki (ubóstwo). Nie ma możliwości redukowania stosów – raz stworzony, pozostanie z graczem do końca rozgrywki i w takim wypadku choćby ta luka w mechanice (odkryjcie sami!) nie daje szans na uratowanie przed wzrostem liczby ubóstwa (czego efektem będą ujemne punkty na koniec). Zmusza to do ryzykowania i obrania wyważonej strategii – te dwa elementy są w grze tak dobrze opracowane, że wszystko inne nie ma znaczenia, drobne minusy są zagłuszone i znikomo wpływają na wrażenia z rozgrywek.
Niektórym być może brakować będzie negatywnej interakcji, która wydaje się znikoma – czasem zdarzy się odpowiednia karta albo akcja, którą rozpatruje się mimochodem. Z tym, że konsekwencje, wpływ na innych graczy jest minimalny. Jednak „Londyn” nie interakcją stoi i wcale tego nie potrzebuje. Można obserwować poczynania współgraczy uważniej, co z pewnością zaowocuje kolektywnym wyścigiem – ścigamy się na torze punktów, a co za tym idzie… w pewnym momencie podwinie się nam noga, nie wpadnie karta, a to prowadzi do pożyczek i prób ratowania majątku. Wówczas ubóstwa nam nie braknie. Czerpie się przyjemność i – tak jak klimatu – w ogóle nie czuć tu deficytu interakcji, nie jest ani trochę potrzebna.
Zresztą, podobnie ma się sprawa ze skalowalnością – nie odczuwa się specjalnych ubytków (oprócz czasowych). Całkiem dobrze sprawdza się w parze, nieźle radzi sobie w grze trzyosobowej, a w pełnym składzie może i czasem pojawia się lekki paraliż decyzyjny, ale nie na tyle, aby znudzić się między jedną a drugą swoją turą. No i w sumie każdy z tych układów zmusza do obrania trochę innego stylu rozgrywki – im więcej graczy, tym talia szybciej się wyczerpuje (to ona stanowi wskaźnik postępu w grze) i nie da się tak mocno (jak na przykład w grze dwuosobowej) rozwinąć swojego obszaru (miasta). W tym przypadku to na plus – to mimo wszystko rzadkość, żeby gra sprawdzała się nie najgorzej w każdej kombinacji graczy.
Nowa edycja gry „Londyn” to bardzo dobra gra i miły tytuł w kolekcji, do którego chętnie i często się wraca. Ciężar (niewielki) nie odstrasza, zasady są przejrzyste i przystępne dla nowych graczy, łatwo wprowadzić początkujących i niegrających (choć doświadczony gracz i ktoś, kto ma za sobą kilka partii będzie pewnie zdecydowanie prowadził), a próby tworzenia coraz to opłacalniejszych kombinacji nieprzerwanie daje wiele satysfakcji. Szukając nowego tytułu – w dodatku w przystępnej cenie – naprawdę warto przyjrzeć się tej pozycji.