Nie ma w Polsce drugiej autorki, która z równą wprawą mogłaby zderzyć krwiożercze kiwi, pogodę jak z mitologicznego eposu i rodzinne dramaty z lubczykiem w tle – a wszystko to upchnąć w jedno osiedle, gdzie czas biegnie osobnym trybem, a chodniki mają do powiedzenia więcej niż lokalne władze. Marta Kisiel w Małej drace w Fińskiej Dzielnicy wraca do stylu, który pokochali fani Dożywocia, ale dorzuca do niego nowy level absurdu, folku i emocjonalnej głębi, która tylko pozornie ukrywa się pod warstwą gagów i galarety.
Sława Żmijan wraca na tarczy, a raczej na autobusie, do rodzinnego miasteczka – z ręką w walizce i sercem po przejściach. Pragnie spokoju, babcinego ciasta i świętego świętego, a dostaje… apokalipsę w odcieniu fińskiego folkloru, babcie zamieszane po uszy w nadprzyrodzoną aferę i całą menażerię potworków wyglądających jak przepalone ziemniaki na dopalaczach. To nie jest powieść, która powoli wciąga – to taka, która czeka z siekierką za winklem i mówi „niespodzianka!”.
Sława: bohaterka z ADHD i duszą
Narracja pierwszoosobowa w Drace to jednocześnie błogosławieństwo i grzech pierworodny. Z jednej strony daje nam bezpośredni dostęp do myśli bohaterki, jej neuroz, wspomnień, traumy zawodowej i pełnego katalogu porażek życiowych, a przy tym nieprzerwanie dowcipnych – z drugiej strony… naprawdę chciałoby się czasem wcisnąć przycisk „pauza” albo „mute”.
Sława myśli szybko, mówi jeszcze szybciej i pisze tak, jakby przez dekadę kisiła emocje w beczce po kapuście i wreszcie mogła je wypuścić. Momentami to błyskotliwe, zabawne, autentyczne – ale bywa też męczące. Szczególnie w pierwszej części powieści, która zamiast akcji serwuje nam emocjonalny rollercoaster w narracyjnym strumieniu świadomości, gdzie każde zdarzenie może przerodzić się w trzystronicową dygresję o białych rajstopkach i traumie z przedszkola.
Dla jednych będzie to cudowna bliskość bohaterki. Dla innych – inwazja na ich wewnętrzny spokój.
Babcie, folklor i fińskie dziwactwa
To, co jednak ratuje każdą scenę – nawet tę, w której główna bohaterka zapomina, dokąd szła – to postać babci i jej towarzyszek w zbrodni, czyli starszych pań z Fińskiej Dzielnicy, które nie tylko wiedzą więcej, niż mówią, ale jeszcze potrafią o tym milczeć w sposób podszyty grozą i vegetą.
To właśnie babcie – nie młode, nie zgrabne, nie idealne – są prawdziwym sercem tej książki. Ich spory o przyprawy, wspomnienia z młodości, tajemnice sprzed dekad i przemycone okruchy magii sprawiają, że Mała draka staje się czymś znacznie więcej niż komedią. To powieść o starości z godnością, o matriarchalnej sile i o tym, że nawet babcie mogą mieć więcej wspólnego z wiedźmami niż z pieczeniem szarlotki.
Do tego dochodzi fiński folklor – dziwny, surowy, niepokojący – i jego piękne zgrzyty z ludowością słowiańską, a wszystko to owinięte w lokalny klimat miasteczka, w którym nic się nie dzieje, dopóki nie zacznie się dziać absolutnie wszystko.
Zabawne, dziwne, ciepłe i trochę za długie
Marta Kisiel znów udowadnia, że potrafi łączyć groteskę z emocjami, komedię z refleksją i fantasy z bigosem. Mała draka w Fińskiej Dzielnicy to książka, która bawi, wzrusza i daje poczucie, że życie – nawet to najbardziej absurdalne – wciąż ma sens, jeśli można je dzielić z kimś bliskim (nawet jeśli ten ktoś właśnie rozmawia z chodnikiem).
Czy powieść ma wady? Tak. Narracja potrafi zamęczyć, a pierwsza połowa ciągnie się niczym śledź po zimie. Ale druga połowa wynagradza wszystko – akcja przyspiesza, emocje gęstnieją, a fabuła wskakuje na właściwe tory z takim impetem, że można nawet zapomnieć o tych rajstopkach z rozdziału trzeciego.
Dla fanów Kisiel: powrót do formy. Dla nowych czytelników: skok na główkę do basenu pełnego ciepła, humoru i mitologicznego chaosu. Dla każdego z nas, kto kiedykolwiek uciekł do babci, by przetrwać świat – książka jak koc z polaru i herbata z malinami.