Są takie gry, które mogą gościć na stole prawie przy każdym planszowym posiedzeniu. Przez długi czas za taką uważałem „Wirusa” i „Amazonki”, ale one jednak nie przetrwały próby czasu. Z tą zaś bardzo dobrze radzą sobie wszelkie edycje „Wsiąść do pociągu”, a najświeższa z wydanych w Polsce, czyli „Londyn” (z tych mniejszych) cieszy równie dobrze, co każda poprzednia.
Pudełeczko pokaż przecie…
Szata graficzna nie będzie zaskoczeniem dla sympatyków serii – wysoki poziom, rysunkowe obrazy oraz dość prosta, transparentna kompozycja grafik na planszy. Pudełko nawiązuje do symboli miasta, choć na samej mapie trochę czegoś takiego brakuje – nie ma czegoś, co imitowałoby wrażenie obcowania (w świecie gry) z Londynem. Ta sama mapa mogłaby funkcjonować z pozmienianymi – odpowiednio topograficznie – nazwami lokacji w ramach innego tytułu, prezentującego miasto. Z tym, że to na tyle niewielki minus, że praktycznie nie dostrzega się go w grze i zdecydowanie nie wpływa na przyjemność z rozgrywki.
Zawarte w pudełku komponenty wykonano z solidnych materiałów, ale do tego fani powinni być już przyzwyczajeni. Uszlachetnione karty, niewielka, stylizowana na broszurę instrukcja, plastykowe figurki autobusów, znaczniki punktacji i wytrzymała plansza to wszystko, co łatwo można przenosić, przewozić i porządkować za sprawą fabrycznie przygotowanego organizatora. Podobnie jak edycja „Nowy Jork” i tej główną zaletą w cyklu „Wsiąść do pociągu” jest jej mobilność.
Alan R. Moon zaprojektował system w 2004 roku, ale niezwykła popularność i wygrana w plebiscycie Spiel des Jahres przyczyniła się do tego, że autor postanowił ją rozwijać. Od niemałych, bardziej złożonych wersji, skupionych na dużych regionach, światach i państwach („Kraje Skandynawskie”, „Niemcy”), po drobne, „torbowe”, skupione na miastach („Nowy Jork”, „Londyn”). Te mniejsze funkcjonują od niedawna, ale już zdążyły zaskarbić sobie serca graczy, a Polska regularnie nadrabia zachodnie premiery.
O co właściwie chodzi?
Przygotowanie i rozgrywka właściwie nie powinna nastręczać większych problemów. Gra nie jest bardzo złożona, ma tylko kilka reguł, zaś każda edycja wprowadza dodatkowo do serii drobne urozmaicenia. W tym przypadku dolicza się punkty za zrealizowanie wszelkich połączeń w ramach jednej dzielnicy. Sama instrukcja jest przejrzysta i niewielka, wykłada wszystko w sposób przystępny, a jednorazowa lektura wystarcza, żeby od razu wyjaśnić innym na czym to polega.
Gracze na początku rozkładają komponenty. Plansza na środek, karty lokomocji (kolorowe) rozkłada się obok, pięć rozmieszcza się odsłoniętych, a resztę w stosiku zakryte. Druga talia też – bez nieodsłoniętych – trafia w zasięgu wszystkich grających. Następnie wybiera się kolejność i kolor autobusów. Gracze dobierają po dwie karty lokomocji i biletów (jeden może odrzucić albo zachować oba). Na koniec znaczniki lądują na początek toru punktów. Można grać. Punkty zdobywa się poprzez realizację połączeń, wykonanie biletów i złączenie dzielnic.
Rozgrywka polega z kolei na wykonywaniu w swojej turze jednej z trzech akcji. Pierwsza to stworzenie połączenia między dwoma lokacjami (wymaga posiadania kart lokomocji w odpowiednim kolorze lub jokerze). Druga to dobranie kart lokomocji (z odsłoniętych, z zakrytych albo jedną odkrytą, drugą zakrytą – jedno zastrzeżenie: nie można wziąć dwóch odsłoniętych jokerów, inne kombinacje są dozwolone. Trzecia to dobranie biletu, na zasadach początku, tzn. dobiera się dwa ze stosu i jeden można, choć nie trzeba odrzucić. Gra dobiega końca, gdy komuś kończą się autobusy – w momencie, kiedy jeden z graczy ma w swoich zbiorach co najwyżej dwie figurki pozostali wykonują jeszcze jedną turę i następuje koniec.
Wciąż to gra?
Interakcja w tym tytule polega wyłącznie na tym, że gracze mogą podebrać innym ogólnodostępne karty i zająć połączenie, ale są to niebezpośrednie działania wobec pozostałych, no i zwykle nieintencjonalne. Ze względu na niejawny charakter biletów, jedynym sposobem na odkrycie i ewentualne przeszkodzenie w dążeniach współgraczy jest bystra obserwacja i intuicyjne odkrycie tego, które miejsca inni chcą połączyć, a nie jest to często przesadnie trudne.
Co ciekawe, im więcej graczy, tym mniej możliwości. Trzeba szybko decydować, które połączenie lepiej zająć od razu, a które nieco później, mimo że na pierwszy rzut oka to ich połączenie może wydawać się najkorzystniejsze. Te newralgiczne, niewielkie, centralne i jednotorowe zwykle zostają zajmowane pierwsze – w przypadku pełnego składu, wypada pamiętać, że znikają szybko, co może nam utrudnić złączenie odległych miejsc, przeciwległych, ponadto spadnie prawdopodobieństwo zrealizowania większej ilości biletów. Jednak skalowalność nie wpływa znacząco na przebieg rozgrywki, nie uruchamiają się nowe zasady, a gracze nawet w czteroosobowej sesji raczej zdążą wyłożyć większość swoich autobusów.
Jak można się domyślić po ewidentnym, choć może nieco skrytym wyśpiewywaniu peanów pod adresem nowej edycji „Wsiąść do pociągu”, gra bardzo się podoba, a częste ogrywanie innych tytułów z cyklu nie sprawia, że przyjemność jest mniejsza, nawet po kilku rozgrywkach. „Londyn” może i nie urozmaica w wielkim stopniu serii, nie wprowadza widocznych, odczuwalnych modernizacji, ale wciąż daje to, po co sięga się w przypadku tego tytułu – prostą, niezobowiązującą przyjemność. Można wyciągnąć pozycję na rozpoczęcie spotkania nad planszą, na rodzinnym popołudniu/wieczorze czy zabrać do pubu bądź na wakacje (zwłaszcza te mobilne edycje). Małe skomplikowanie zasad i nikła losowość – przejawiająca się właściwie w przetasowaniu stosów i nieoczekiwanym postępowaniu pozostałych graczy – sprawia, że to odpowiednia gra dla nowicjuszy, ale i na rozgrzewkę, a sądzę, że i zażarci miłośnicy ameri nie odmówią partyjki przed lub między cięższymi tytułami.
I co z tego?
Gra powinna więc znaleźć się w kolekcji początkujących – w przystępny i zwięzły sposób pozwala zapoznać się z niektórymi mechanizmami i z pewnością nie zniechęci do dalszych przygód z planszą. Fanom chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego warto posiadać kolejną edycję, choćby się miała nie zmieścić na regale czy szafce. Jednak jak ktoś pogrywa sporadycznie i nie czuje się na siłach, to może albo podmienić edycję dla urozmaicenia, albo… sobie odpuścić, bo ostatecznie nie ma tu wielkiej rewolucji. Jest ta sama, dobra i przyjemna rozgrywka, która nie zaskoczy tych, co mieli już okazję zapoznać się z „Wsiąść do pociągu”.