Polskie kino science fiction ma to do siebie, że nie tak wielu wierzy w jego istnienie. Jeśliby nawet zadać szaremu homo videns pytanie – wiedzącemu oczywiście, czym ten gatunek jest – zajęłoby mu pewnie dłuższą chwilę, żeby w historii polskiej kinematografii odnaleźć obraz w klimatach fantastyki naukowej. O ile w ogóle udałoby mu się takowy wyszukać. Wbrew temu, że – podobnie jak w fantasy – nie radzimy sobie zbyt dobrze z tego rodzaju filmami (nie licząc Bagińskiego!), nie mamy z nimi doświadczenia, a nasze budżety na wyprodukowanie znakomitego obrazu SF są absolutnie niewystarczające, to jednak udało się w Polsce nakręcić paręnaście takich produkcji.
„Hydrozagadka” (1970) reż. Andrzej Kondratiuk
Mało osób pewnie zdaje sobie sprawę z tego, że Polacy mają własnego superbohatera. As – bo takie miano nosi ów heros – pojawił się już w latach 70(!), i mimo że jest to nasze rodzime kino fantastyczne, jeszcze z czasów socjalistycznych, to nie raz zaskoczy widza podczas seansu zarówno abstrakcją, błyskotliwością protagonisty oraz satyrycznym portretem tamtych czasów. Dodam, że całość okraszona jest ironicznym dowcipem, a Kondratiuk wręcz genialnie zbudował lekko flegmatyczny, za to oddający miejski, peerelowski nastój. No i niesamowita kwestia Jerzego Turka, cytującego „Hamleta” Szekspira: „Niech ryczy z bólu ranny łoś/ Zwierz zdrów przebiega knieje./ Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś,/ To są zwyczajne dzieje”. Sprawdźcie sami, miód dla uszu!
„Seksmisja” (1983) reż. Juliusz Machulski
O tym filmie chyba wszyscy słyszeli. Co prawda to fantastyka postapokaliptyczna, którą ja uważam za zupełnie odrębny gatunek, ale cóż… Dziś podepnijmy go zgodnie z formalnymi ramami do SF. Machulski nakreślił przyszłość, w której mężczyźni wyginęli. No, prawie wyginęli, bo dwóch – zamkniętych w kriogenicznych kapsułach – się ostało. Mowa tu oczywiście o kultowym Maksie i Albercie (w tych rolach Jerzy Stuhr i Olgierd Łukaszewicz, w tej kolejności). Zastanówcie się sami, czy z takiego połączenia świetnej gry aktorskiej i ciekawego pomysłu na fabułę mógłby wyjść gniot? I nie zapominajmy, że film naszprycowano pokaźną dawką uzależniającegohumoru!
„Milcząca Gwiazda” (1960) reż. Kurt Maetzig
Może nie jest to pełnokrwista polska produkcja, bo w jej taśmach płyną również enerdowskie klisze, ale z pewnością nie jest to dno ostateczne. Śmiem twierdzić, że obraz plasuje się nawet ponad średnią. Nieco ponad średnią. I, co ciekawe, twórcy filmu wykorzystują to samo zjawisko, co Jacek Dukaj – czyli katastrofę tunguską. Według obrazu Maetziga spowodowała ją kraksa statku kosmicznego z Wenus, a po pojeździe ostała się tylko swoista czarna skrzynka. Ludzkość – za wyjątkiem USA (nie zapominajmy, że to produkcja bądź co bądź – i nie bójmy się tego słowa – w pewnym sensie okupowanej przez ZSRR Polski) – postanawia wyruszyć w podróż odkrywczą na drugą planetę od Słońca. Film nasiąknięty jest wprawdzie radziecką propagandą, acz nie brak w nim ciekawszych elementów. Podejście do niego z dystansem powinno być interesującym doświadczeniem. Nie tylko dla pasjonatów czy badaczy.
„Profesor Zazul”(1965) i „Przyjaciel” (1965) reż. Marek Nowicki, Jerzy Stawicki
Dwa krótkometrażowe filmy ze stajni duetu Nowicki i Stawicki. Być może uznacie je za nieco naciągane, ale musiały tu trafić, ponieważ powstały na podstawie twórczości Stanisława Lema – mistrza polskiej SF. I bynajmniej nie są gniotami. W pierwszym na widza czeka prawie dwudziestodwuminutowe towarzystwo niezwykle ekscentrycznego dziwaka – tytułowego profesora Zazula, który w sposób niekoniecznie zgodny z prawemprowadzi eksperymenty klonowania oraz, jakkolwiek dziwnie to brzmi, do końca nie jest sobą. Kwestie moralności i ludzkiego sumienia stawiane są na pierwszym miejscu zarówno w opowiadaniu, jak i samym filmie. Mnie jednak bliższy z tej dwójki jest „Przyjaciel”, opowiadający o tajemniczym, samotnym człowieku, zmanipulowanym przez maszynę („elektronowy mózg”), pragnącą przejąć władzę nad światem. Oba moim zdaniem warte obejrzenia, a nawet jeśli nie każdemu przypadną do gustu, to na filmowe adaptacje Lema nie straci więcej niż godzinę z życia.
„Big Bang” (1986) reż. Andrzej Kondratiuk
No to czas na polski film, wykorzystujący bodaj najbardziej klasyczny, a zarazem najbardziej sztampowy motyw. Topos kontaktu z obcą cywilizacją w wariancie znanym chociażby z „Kapuśniaczka” – czyli lądowanie UFO w jednej z mazowieckich wsi, w której dochodzi do nagłego zamieszania. Ludzie nie wiedzą, co mają z tym faktem czynić, ale mimo wszystko przyjmują zaistniałą sytuację ze względnie zimną krwią. Postanawiają ugościć niecodziennych przybyszy z pompą godną polskiej gościnności. Jednak kosmici nie mają zamiaru przyłączyć się do fiesty, wolą zabrać jednego z przedstawicieli rasy Ziemskiej i – najprawdopodobniej – powrócić tam, skąd przybyli. Kondratiuk stworzył ciekawy, w każdym razie nie najwyższych lotów, portret polskiej wiejskiej społeczności późnego PRL-u w zetknięciu z UFO, społeczności, która nie żywi do kosmitów wrogości. Na ksenofobię mają chyba wyłączność przychodźcy – pociera brodę w zamyśleniu.
„Ga, ga. Chwała bohaterom” (1986) reż. Piotr Szulkin
W zasadzie ten film jest kontynuacją trylogii składającej się z obrazów „Golem”, „Wojna światów – następne stulecie” oraz „O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji” – i w taki sposób zamknęliśmy listę dziesięciu polskich filmów science fiction. Nie pójdziemy jednak na łatwiznę. Szósta w tym zestawieniu produkcja rozgrywa się w XXI wieku, w którym ludzkość zaczęła kolonizować obce planety, a osiągnięcia techniczne zastąpiła człowieka w roli robotnika do prac ciężkich. Co może ciekawić, utwór opiera się na paru intrygach oraz ma kilka nie najgorszych motywów kryminalnych. Do tego nietypowa kreacja Katarzyny Figury i Daniela Olbrychskiego i mamy… No hit to wprawdzie nie jest, ale szkoda przegapić takie widowisko.
„Pan Kleks w kosmosie” (1988) reż. Krzysztof Gradowski
„Akademia pana Kleksa” wyśmienicie wpasowywała się w klimaty fantasy, ale trzecia odsłona przygód zawadiackiego a ekscentrycznego profesora Ambrożego jest już przykładem humorystycznego science fantasy(poprzednia część także zaliczała się do owegomiędzygatunku), opowiadającego o tym, jak pan Kleks razem ze swoją nietuzinkową w każdym calu drużyną wyrusza na pomoc porwanej przez niejakiego Wielkiego Elektrownika dziewczynce. Jak to w przypadku profesora bywa, widz może szykować się na całkiem przyzwoite, pełne nieprzeciętnego, abstrakcyjnego dowcipu perypetie, w których nie brak popkulturowych (szczególnie w odniesieniu do polskich realiów) nawiązań. A w finale dochodzi do starcia Kleksa z jego odwiecznym nemezis. Być może sięgając po ten tytuł ponownie obudzisz w sobie czar dziecka, które głębiej bądź płyciej siedzi gdzieś tam w tobie. W familijnym gronie jak znalazł.
„Przekładaniec” (1968) reż. Andrzej Wajda
Andrzej Wajda ma na swoim koncie wprawdzie krótkometrażowy film ze wszech miar science fiction. A że Lema nigdy dość, to po raz kolejny obraz bazujący na jego prozie – tym razem na „Czy pan istnieje Mr Jones?” (i scenariuszu napisanym przez samego pisarza), genialnej noweli swoją drogą. No i sama produkcja Wajdy jest niczego sobie. Mamy tu historię człowieka, który nie wie, co to strach czy ryzyko, uwielbia wyścigi rajdowe i właśnie one niemal doprowadzają go do grobu. Na szczęście, pewien doktor co rusz przeszczepia mu pozyskane organy. Problem pojawia się wtedy, gdy bohater chce pozyskać fundusz z polisy, a ubezpieczyciele mają swego rodzaju wątpliwości. Koncepcja oryginalna i ta filmowa (różniące się od siebie pod pewnymi względami) przedstawiają wizję człowieka, który przestaje być sobą. Fizycznie i psychicznie. Cóż dodać, trzeba i przeczytać pierwowzór, i obejrzeć produkcję.
„Na srebrnym globie” (1988) reż. Andrzej Żuławski
Zastanawiałem się, czym zwieńczyć zestawienie dziesięciu polskich filmów science fiction. Mógłbym wspomnieć „Test pilota Pirxa”, ale co za dużo Lema, to niezdrowo (choć wcześniej wspomniałem, że polskiego pisarza nigdy za wiele… Ach, jaki ze mnie hipokryta – przyjmijmy, że nie wypadało już czwarty raz go przyczepiać, i tak zdominował listę). Mógłbym zakończyć z przytupem, rzucając całkowitą porażkę, jaką niewątpliwie była „Operacja »Koza«”, mogłem wcisnąć coś jeszcze gorszego – „Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja”. Nie, nie zrobię tego. To honorowe miejsce (nie gniota!), zasługuje na film na podstawie twórczości pioniera polskiego science fiction. Jerzego Żuławskiego. Produkcja „Na srebrnym globie” została nakręcona na domiar przez jego krewnego, ale, co ważniejsze, est to udane dzieło. Na odległej planecie, gdzie przed laty przybyli ludzie, aby stworzyć nową cywilizację, człowiek doznał regresu cywilizacyjnego i żyje na o wiele niższym poziomie – wymyślił nowe wierzenia i oczekuje przyjścia zbawiciela. Pewnego dnia przybywa na ów glob ekspedycja, a jeden z jej członków, Mark, zostaje uznany za mesjasza, który ma zgładzić demony z religii mieszkańców tajemniczej planety. Żuławski był wspaniałym pisarzem i nie ma co ukrywać, że potrafił stworzyć dobrą opowieść. Taką jest niewątpliwie ta, która została przetworzona na potrzeby nie mniej przyzwoitego filmu. Widz powinien oczekiwać od siebie chęci do obejrzenia czegoś ambitnego, a od kina tego, żeby nigdy takich obrazów nie brakowało. „Na srebrnym globie” z pewnością zalicza się do niego, to hardscience fiction socjologiczno-etnograficzna, która stanowi jedną z lepszych produkcji tego gatunku, choć konkurencji zbyt wielkiej i wyrafinowanej raczej miała.
To tyle w temacie. Mam nadzieję, że chociaż po jeden z przedstawionych filmów sięgniecie, bo niektórych aż szkoda nie znać. Zwłaszcza patrząc na to, w jakich kierunkach idzie wielu współczesnych polskich reżyserów. Być może Tomasz Bagiński odmieni oblicze polskiego kina i science fiction,i fantasy,i może horroru? Oczywiście – na lepsze.