Wydawana od 2014 do 2015 roku, licząca sobie w sumie pięćdziesiąt dwa zeszyty seria „Wieczny Batman” miała być prezentem dla fanów Mrocznego Rycerza z okazji 75cio-lecia jego obecności na rynku komiksowym. Trzeba przyznać, że przyświecająca temu tytułowi idea prezentowała się wyśmienicie – artyści i scenarzyści mieli połączyć siły, by stworzyć wielowątkową historię, a przy okazji zaserwować czytelnikom możliwość ujrzenia różnych twarzy Gotham, jego obrońców oraz złoczyńców. Tak brzmiała teoria, natomiast w praktyce otrzymaliśmy ciężkostrawny zlepek wątków.
Jako pomysłodawców „Wiecznego Batmana” wskazuje się Scotta Snydera i Jamesa Tyniona IV i to właśnie ich pracy nad trzema pierwszymi zeszytami komiks zawdzięcza mocne otwarcie. Jim Gordon, niezłomny, nieprzekupny, najstarszy sojusznik Batmana popełnia tragiczny w skutkach błąd. Otwierając ogień do nieuzbrojonego człowieka doprowadza do wypadku w metrze, w którym giną sto sześćdziesiąt dwie osoby. Opinia publiczna żąda głowy komisarza, a Batman ze wszystkich sił próbuje udowodnić niewinność Gordona. Mimo to, wkrótce dla wszystkich staje się jasne, że Jim jest winny, a zwolnione przez oskarżonego miejsce komisarza otwiera drogę dla osób o nieco bardziej elastycznym kręgosłupie moralnym. Całość wstępu (a już w szczególności pierwsze strony) sprawia, że czytelnik siedzi jak na szpilkach. Oto Batman trafił na przeciwnika, z którym nie był w stanie wygrać. Nieustraszony obrońca Gotham został odarty z godności, nadziei oraz maski, by z rozpaczą patrzeć, jak jego miasto płonie. Czytelnik jest z miejsca wciągany w akcję, a świadomość kierunku, w którym zmierza ta historia jest najlepszą motywacją, by nie odkładać komiksu. Szkoda, że autorzy nie potrafili utrzymać tej atmosfery dalej niż do trzeciego zeszytu.
Wprowadzenie do „Wiecznego Batmana” obiecuje trzymającą w napięciu opowieść detektywistyczną, skupiającą się na stopniowo tracącym wiarę we własną poczytalność byłym komisarzu. Niestety, szybko okazuje się, że czytelnicy otrzymują chaotyczną mieszankę wątków, a całość wolno acz nieuchronnie zaczyna rozłazić się w szwach. Dzieje się tak głównie dlatego, że autorzy uparli się wprowadzić do komiksu prawdziwą hordę postaci. Począwszy od prawie kompletnej grupy sprzymierzeńców Batmana, czyli Red Hooda, Red Robina, Batgirl, Batwoman, Batwinga a nawet Harper Row i Spoiler (brakuje jedynie Graysona), przez dobrych oraz złych policjantów, aż po bandę drugo- i trzecioligowych złoczyńców. Każdy otrzymuje kilka kadrów, nawet jeśli jest kompletnie zbędny z punktu widzenia fabuły, przez co czytelnikowi stale towarzyszy wrażenie, że autorzy świadomie rozciągają opowieść, byle tylko dobić do limitu numerów. Nad jedną serią, włącznie ze Snyderem, pracowało sześciu scenarzystów, z których każdy dodał do „Wiecznego Batmana” coś od siebie. Czytelnicy w jednym, ważącym blisko dwa kilogramy tomie, otrzymują opowieść detektywistyczną, horror, a nawet dramat, gęsto poprzeplatane scenami akcji. Nawet jeśli za całość odpowiedzialny byłby jeden człowiek, to umieszczenie sceny z życia rozbitej rodziny obok napisanego z przymrużeniem oka pościgu za gwiazdką latynoskiej opery mydlanej, czy nawiedzanym przez upiory Arkham, wypadłoby karkołomnie.
W trakcie lektury odnosi się wrażenie, że „Wieczny Batman” miał zostać tytułem, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Aby sztuka ta się udała, czytelnik powinien czuć się niczym poznający różnorodne oblicza Gotham turysta. Jednak tutaj, zamiast wczuć się w atmosferę targającej ulicami wojny gangów, czy krążenia kanałami w towarzystwie Killer Croca, ciskany jest z miejsca na miejsce, jak gdyby brał udział w beznadziejnie zaplanowanej wycieczce objazdowej, na czym cierpi klimat oraz wrażenie immersji. W jednej chwili znajdujemy się pod Arkham, chwilę później w Azji, tylko po to, żeby kadr dalej przeskoczyć na ulice Gotham. Zakończenie pierwszego tomu co prawda sugeruje, że rozrzucone bez ładu wątki zaczną się ze sobą splatać, ale należy się zastanowić, czy zniechęceni „Wiecznym Batmanem” czytelnicy zdecydują się sięgnąć po kolejne części.
Lepiej wygląda kwestia rysowników. O ile przy tworzeniu serii pracowało ich aż jedenastu, to każdy prezentuje poziom co najmniej dobry. Na szczególną uwagę zasługują takie nazwiska, jak Jason Fabok, Ian Bertram, Dustin Nguyen, czy Mikel Janin. O ile niektórym ciągłe zmiany stylów mogą przeszkadzać we wciągnięciu się w atmosferę komiksu, tak nie można zapomnieć, że zapewniona w „Wiecznym Batmanie” różnorodność utalentowanych artystów skieruje na nich uwagę czytelnika rzadko wychodzącego poza najgłośniejsze komiksy z superbohaterami. Już sam fakt, że zainteresowany kreską Dustina Nguyena czytelnik sięgnie po „Amerykańskiego Wampira”, czy „The Authority” można uznać za sukces projektu Snydera i Tyniona IV.
Wydanie, jak zwykle w przypadku Egmontu, stoi na najwyższym poziomie. „Wieczny Batman” w pełni zasługuje na miano „cegły”, zarówno ze względu na ciężar, jak i gabarytu. Ten, liczący blisko pięćset stron i wydany w twardej oprawie komiks stanowi syntezę dwudziestu jeden zeszytów serii, dzięki czemu na półce prezentuje się przyjemnie, nawet jeśli nie może się równać z tytułami wydawanymi w ramach DC Deluxe.
Czy warto sięgnąć po pierwszy tom „Wiecznego Batmana”? Z jednej strony seria liczy zaledwie trzy wydania zbiorcze, a w zamian gwarantuje godziny obcowania z Gotham, ale z drugiej… na coraz szybciej zapełniających się komiksami półkach w księgarniach można znaleźć o wiele lepsze historie z Batmanem. Ostatecznej odpowiedzi na zadane powyżej pytanie będzie można udzielić dopiero po lekturze drugiego tomu, który na nasz rynek trafił piętnastego czerwca.