Przygody Spider-Mana doczekały się wielu adaptacji, w tym kilkukrotnie na wielkim ekranie, jednak obie próby – trylogię Sama Raimiego i dwa filmy z Andrew Garfieldem – ciężko jednoznacznie uznać za sukces. Najbliżej był prawdopodobnie „Spider-Man 2” z 2004 roku, choć daleko mu do doskonałości. Osobiście, do dzisiaj nie jestem w stanie kupić Tobeya Maguire w roli Petera Parkera – kiedy filmy Raimiego wchodziły do kin, sam byłem nastolatkiem i widząc na ekranie dobiegającego trzydziestki faceta, którego próbuje się mi przedstawić w roli mojego rówieśnika, odczuwałem spory dyskomfort. Na szczęście w Marvelu dobrze zdawali sobie sprawę z błędów popełnionych przez poprzedników, i byli w stanie wytłumaczyć Sony, że pora w końcu oddać sprawiedliwość najpopularniejszemu bohaterowi Domu Pomysłów także na srebrnym ekranie.
Kevin Feige wiedział także, że po tak długiej obecności Pająka w popkulturze, prawdopodobnie każdy potencjalny widz zdaje sobie sprawę z tego, w jaki sposób Peter uzyskał swoje moce i co sprawiało, że chciał ratować ludzi. Dzięki temu ominęła nas siedemsetna wersja historii o ugryzieniu przez pająka i śmierci wujka Bena, w miejsce której można było wstawić szereg zdecydowanie ważniejszych dla widza scen. Właściwa akcja zaczyna się więc jakiś czas po wydarzeniach z „Kapitana Ameryki: Wojny Bohaterów”, kiedy to zapatrzony w Tony’ego Starka Peter próbuje udowodnić, że nadaje się na Avengera. Pomimo mocy pozwalających dotrzymać w walce kroku najpotężniejszym superbohaterom, Parker wciąż jest po prostu nastolatkiem z Queens, starającym się wieść normalne życie – dobrze się uczyć, odnaleźć wśród rówieśników, zdobyć wymarzoną dziewczynę. To właśnie pogodzenie tych dwóch odmiennych światów tworzy oś fabuły „Spider-Man: Homecoming”.
Spider-Man jest jedną z tych nielicznych postaci w superbohaterskim panteonie, której przygody w równym stopniu dotyczą życia trykociarskiego, jak i prywatnego – jedno zawsze było z drugim silnie powiązane. Twórcy „Spider-Man: Homecoming” zdawali sobie z tego sprawę, dzięki czemu przez cały seans obserwujemy rozwój Petera zarówno jako człowieka, jak i bohatera, a proces ten został przedstawiony zaskakująco dobrze. Wielka w tym zasługa wcielającego się w głównego bohatera Toma Hollanda, który jest wprost stworzony do tej roli – uroczo niezdarny, naturalny, no i wyglądający na kogoś, kto rzeczywiście chodzi do liceum (choć w rzeczywistości aktor skończył już 21 lat). „Spider-Man: Homecoming” niezwykle umiejętnie łączy tu high school comedy z typową superbohaterszczyzną od Marvela. Choć może jednak nie do końca tak typową… Podczas gdy kolejni herosi MCU ratują świat, Spider-Man zajmuje się w swojej dzielnicy nieco mniejszymi sprawami – pokaże komuś drogę, powstrzyma złodzieja rowerów, i tak dalej. W końcu ktoś poważnie potraktował hasło o „przyjacielskim Pająku z sąsiedztwa”!
Znakomicie wypada obsada; od niezwykle naturalnych aktorów i aktorek będących znajomymi Petera ze szkoły (szczególnie Jacob Batalon i Zendaya), przez Jona Favreau, aż po Michaela Keatona. Temu ostatniemu przypadło w udziale trudne zadanie bycia łotrem w MCU, co zwykle sprowadza uznanych aktorów do bycia robiącymi głupie miny statystami, którzy dodatkowo muszą spędzić wiele godzin w charakteryzatorni. Keaton nie musiał ani długo przebywać w charakteryzatorni (choć kostium ma świetny – zachowano nawet kożuszek!), ani grany przez niego Adrian Toomes nie został sprowadzony do roli dodatku. Vulture nie zapisze się może w historii kina, jednak prezentuje przyzwoity poziom. Znamy i rozumiemy jego motywacje, miejscami nawet można mu kibicować, i już samo to wyróżnia go na tle złoczyńców rodem z superbohaterskiego kina. Toomes oraz towarzysząca mu ekipa (w której skład wchodzą Shocker i Tinkerer), podobnie jak Spider-Man, działają na bardziej ulicznym poziomie, co dobrze wpisuje się w pomysł scenarzystów na ten film, jednak w kontynuacji chętnie zobaczyłbym kogoś łamiącego reguły znanego Peterowi świata, pokroju Mysterio czy Kravena.
„Spider-Man: Homecoming” to fantastyczna adaptacja materiału źródłowego – zachowano esencję postaci, jednocześnie znakomicie wpisując Pajączka tak w MCU, jak i współczesne czasy. Gdyby ten film powstał kilka lat wcześniej, zapewne mówilibyśmy o nim jeszcze długo, komplementując go takimi przymiotnikami jak „odświeżający”, „oryginalny” czy „zjawiskowy”. Niestety dla „Spider-Man: Homecoming”, produkcja ta ukazała się w roku 2017, kiedy to widz może od kina superbohaterskiego wymagać nieco więcej. Nowemu Pająkowi zabrakło odrobiny szaleństwa, odejścia od schematu, czegoś, co wyraźniej wyróżniłoby ten film na tle pozostałych produkcji Marvela. A może to po prostu ja robię się już za stary na filmy z nastoletnim Spider-Manem? To jednak w dalszym ciągu zarówno znakomita, warta wizyty w kinie rozrywka, jak i najlepsza adaptacja Spider-Mana na wielkim ekranie!