„Ghost Rider 2: Spirit of Vengeance” – na pohybel wszystkim, którzy psioczą z zasady, na przekór malkontentom i maruderom, a nawet ku własnemu, niebywałemu zaskoczeniu, będę bronił tego filmu. Bo choć trochę zabrakło, by film był dobry, to jednak inicjatywa była zacna, pomysł wart docenienia, a obrany kierunek właściwy dla podobnych obrazów. No prawie, ale o tym zaraz.
Muszę się wam przyznać, że swego czasu podobał mi się „The Punisher” z Thomasem Jane’em i Johnem Travoltą. Dziś właściwie nie potrafię powiedzieć, dlaczego, bo spartaczony był niemożebnie, a gdy ktoś już znał oryginalny komiks Ennisa, na którego motywach film oparto, to dopiero miało prawo zazgrzytać. Niemniej uległem tęsknej wizji Franka Castle na dużym ekranie (nie, nie uznaję wersji z Dolphem L., bo Frank nie miał kostiumu), na premierę poszedłem w koszulce z czachą i bawiłem się dobrze. Ale jak mówi angielskie powiedzonko: Fool me once it’s your fault. Fool me twice it’s mine.
Na „Ghost Ridera” z Nicolasem Cage’em w wersji PG 13 już się nie nabrałem.
Nie bez powodu przywołuję tutaj te dwa tytuły i zestawiam je ze sobą. „Punisher” i „Ghost Rider” to jedne z mroczniejszych serii komiksowych Marvela. Nie ma tu miejsca na biadolenie Spidermana, nie ma milusiej Fantastycznej Czwórki. Trup ścieli się gęsto, wiele mówi się o demonach – czy to realnych, czy tych rojących się w głowie – a droga do mglistego celu wiedzie ścieżkami potępienia. Nic dziwnego, że Marvel miał problem z ekranizacjami tych opowieści – nie wszystko da się przyciąć do formatu Disneya.
Mimo to próbowali – stąd „Punisher” z Jane’em, stąd pierwszy „Ghost Rider”. Oba nietrafione, oba skrytykowane przez… właściwie wszystkich. I oba wskrzeszane za pomocą fanów… z prawie dobrym skutkiem.
O filmie „Punisher. War Zone”, krwawym, całkiem wiernym, choć od połowy przesadnie groteskowym obrazie Lexi Alexander ze znakomitym Rayem Stevensonem w tytułowej roli zamierzam jeszcze kiedyś napisać, zwłaszcza, że ominął on polskie kina i trafił prosto na DVD. Teraz pozwólcie jednak, że skupię się na „Ghost Riderze”. Bo, uważam, wart jest tego.
„Spirit of Vengeance” to jest i nie jest kontynuacja. Z tego, co udało mi się wyczytać, miał to być restart serii i otwarta droga dla nowego, mroczniejszego Jeźdźca. Nie udało się do końca – producenci zażądali ciągłości i ponownie przydzielili twórcom Nicolasa Cage’a. Co niestety… Ale nie, nie uprzedzajmy faktów.
Czy trzeba oglądać pierwszy film, by załapać o co chodzi w dwójce? Zupełnie nie, bowiem narodziny Jeźdźca są przedstawione w formie jednej z kapitalnych animowanych wstawek, przerywających normalną narrację. Opowiedziane w ten sposób przez młodego Blaze’a są dokładnie takie, jak być powinny: proste, konkretne, czasem z jajem. Kilka chwil i już jesteśmy w fabule. Prostej, przewidywalnej, ale pasującej do bohatera i do gatunku. Jest szatan, jest Antychryst, są mnisi z karabinami na straży apokalipsy i są… kapitalne nawiązania do „Terminatora”. Naprawdę wszystko byłoby świetne, gdyby tylko troszkę – niedużo – podszlifować dialogi, zmienić odrobinę parę drobnych scen… No i zmienić głównego aktora. Nie chodzi już nawet o to, że Nicholas się przejadł – choć to prawda. Najgorsze jest jednak to, że konsekwentna skądinąd rola jest napisana pod kogoś zdecydowanie młodszego. Pod prawdziwego Blaze’a. I pewne naiwne zachowania, gesty, teksty, które świetnie pasowałyby chociażby do Jensena Acklesa (Supernatural), Cage’owi po prostu nie przystoją i wypadają śmiesznie. Chociażby scena spowiedzi… Poważnie, gdyby tę samą rolę zagrał „Dean”, film miałby nawet szanse na sukces. A na pewno podskoczyłby w rankingach o kilka oczek.
No dobra, ale przecież na ekranie nie zawsze jest Cage. Jest też, a może przede wszystkim, jego płonące alter ego czyli demon Zarathos. I ilekroć on się pojawia, film wspina się na wyżyny. To jest Ghost Rider! Ma w sobie wszystko, czego możemy oczekiwać, jest odpowiednio mroczny, brutalny, groźny. Sceny, gdy się pojawia, wręcz zmuszają, by widz zapomniał o całej reszcie i skupił się tylko na tym, jak demon zemsty radzi sobie z potępionymi. Podobnie jak we wspomnianym wcześniej „Punisherze: War Zone”, gdy twórcy pozwalają wreszcie Jeźdźcowi robić swoje, ten pokazuje prawdziwą brutalną, krwawą i mroczną klasę.
Poważnie, nawet jeśli w trakcie seansu macie momenty zawahania, nawet jeśli nie uda wam się nałożyć w głowie obrazu Acklesa na Cage’a, warto wytrwać do wielkiego finału, by zobaczyć, co potrafi zrobić demon na drodze. I dlaczego z naszym GR-em nie powinien zadzierać nawet diabeł we własnej osobie.
„Ghost Rider: Spirit of Vengeance” to dobre kino klasy C i traktując je jako takie, możemy się na nim świetnie bawić. Jest nieporównywalnie lepszy od części pierwszej, a dla wejść Jeźdźca warto poświęcić parę złotych na bilet. Ja wiem na pewno, że sprawię sobie wersję DVD i postawię obok „Punishera”. Tego bardziej słusznego.
Bo choć film to jeszcze nie to, to jednak cieszy, że mroczni herosi wciąż walczą o swe mroczne życia.
Jakub Ćwiek – polski autor fantastyki, znany przede wszystkim z bestsellerowej tetralogii „Kłamca”, której ostatni tom właśnie trafił na rynek. Z zawodu pisarz, publicysta, copywriter i scenarzysta, hobbystycznie aktor i reżyser teatralny. Znawca i miłośnik popkultury.
{youtube}ICm8rute5lU{/youtube}