Już w piątek do polskich kin wchodzi „The Avengers”. Tuż przed premierą przeczytajcie naszą recenzję, która utwierdzi Was w przekonaniu, że WARTO wybrać się na ten film!
Tak się montuje drużynę, Frodo!
„Nic, co widziałeś na tej ziemi, nie przygotowało cię na to, co zobaczysz” – krzyczeli kiedyś z plakatów twórcy filmu „Mortal Kombat”. Zabawne, zważywszy na to, że film ten oparty był na grze, której pierwowzorem był inny film, czyli „Wejście smoka”. Jak łatwo się więc domyślić, buńczuczny slogan nijak się nie miał do rzeczywistości. I potrzeba była naprawdę paru ładnych lat, by pojawił się film, który totalnie mnie zaskoczył. Choć przecież nie powinien.
„The Avengers” to zwieńczenie długoletniego projektu Marvela związanego z przenoszeniem na ekran ich czołowych herosów. Zachęceni ogromnym sukcesem „Iron Mana”, przekonani (czasem na wyrost) o potencjale pozostałych postaci, tym żywiej i bardziej ochoczo zabrali się za tworzenie cyklu filmów, pozornie niezależnych, ale wyraźnie kreślących ramy Universum. Całość brzmiała jak marzenie. Dajmy każdemu bohaterowi pierścień z żywiołem, potem pozwólmy im połączyć moce, a wtedy powstanie on, Kapitan Plan… A nie, to nie ta bajka. Ale zasada podobna, bo specjaliści z Marvela (a może to już Disney) doszli do słusznego wniosku, że zanim pozwolimy gościom w hiperzbrojach, pelerynkach czy samych gaciach demolować miasto, najpierw powinniśmy ich przedstawić. Więc przedstawili i zapowiedzieli, że w nadchodzącym filmie (czyli właśnie w „The Avengers”) dostaniemy to samo, tylko więcej. Wszystko na tacy, wszystko do przewidzenia. Skąd więc zaskoczenie?
Przede wszystkim za ten film wziął się człowiek, który zna komiksowych freaków. Rozumie ich, ale nie poddaje się w pełni żądaniom, by wszystko było jak w zasadach na czternastym kadrze w siedemnastym zeszycie drugiej serii Ultimate. Zna i szanuje prawa filmowej narracji, wie, co może, a czego nie powinien przenosić, i gdzie oba media (komiks i film) mają pola wspólne, na których da się oprzeć historię. Wynikiem tego Joss Whedon, bo o nim mowa, miał już startowo pełną wiedzę, jak zrobić film, który zadowoli maniaków, ale i będzie miły dla oka i w pełni zrozumiały dla niedzielnego widza.
Drugą cechą Whedona, którą już nie raz się wykazał, zarówno jako reżyser, jak i scenarzysta, jest świetne wyczucie bohaterów. Już w znakomitej „Buffy…” i genialnym „Firefly” widać było, że znakomicie operuje mieszanką drwiny i patosu, świetnie wie, jak wzbogacić mocną scenę ciętym dialogiem i uzupełnić dialog… nietypowymi okolicznościami. Joss doskonale zna schematy i wie, jak z nich korzystać, a także, kiedy może je złamać. Danie mu filmu, w którym wszyscy na starcie wiedzą, o co chodzi, i mają już z góry określone oczekiwania, było więc dla tego twórcy niczym prezent na gwiazdkę. I wierzcie mi – on wie, jak się tą zabawką bawić!
O fabule nie będę pisał. Ci, którzy oglądali uważnie dotychczasowe filmy – łącznie ze scenami po napisach – mają już niemal wszystkie klocki, by poskładać intrygę do kupy. Ci, którzy nie widzieli, powinni zaopatrzyć się w stosowne DVD i nadrobić, bo tu nikt już na nich czekał nie będzie. Nie ma specjalnych wprowadzeń, wyjaśnień, nie ma „w poprzednim odcinku”. Od razu akcja i czerpanie pełnymi garściami z fabuł poprzednich filmów. Wszystkie poprzednio zarysowane dylematy bohaterów znajdują tu swoje ujście, ich postawy zostają skonfrontowane z postawami innych i wystawione na próbę. Czy po odkryciu tajemnicy S.H.I.E.L.D. Kapitan Ameryka pozostanie patriotą? Czy Tony Stark już zawsze będzie uroczo nadętym egocentrykiem, a doktor Banner znajdzie sposób, by zapanować nad gniewem i tym, co w jego przypadku zawsze przychodzi później? Na większość pytań, które mogliście sobie zadawać, padną odpowiedzi. I będą to odpowiedzi nad wyraz satysfakcjonujące.
Fantastyczne jest to, że, żaden z bohaterów nie wysuwa się na pierwszy plan. Nie jest to, jak spodziewało się wielu, „Iron Man 3”, nie jest, mimo postaci antagonisty, druga część przygód Thora. Każda postać dostaje swój limit wejść, z którego korzysta tak, by wypaść jak najlepiej, ale widać, że nad całością czuwa istota wyższa. Tak, znowu o Whedonie, który najwyraźniej we wspomnianym już „Firefly” nauczył się, jak prowadzić grupę indywidualistów, tak by swymi postawami umacniali drużynę, zamiast rozrywać ją na strzępy. Efekt zobaczycie sami, bo przyćmiewa on nawet wyśmienitą stronę wizualną.
A jest co przyćmiewać, film bowiem ogląda się jak pierwszych „Transformers” – z tym samym poczuciem radości z zadymy, z tym samym oczopląsem i znakomitym wyważeniem scen akcji. Świetnie sprawdzają się też efekty 3D, bo twórcy zamiast rzucać w widzów czym popadnie, skupili się na głębi obrazu. A gdy dołożyć do tego jeszcze muzykę Alana Silvestri… u mamo!, oto blockbuster, z którego możemy być dumni jako widzowie. Twórcy natomiast mają prawo nadymać się jak balony. Bo plan wykonali w stu dziesięciu procentach.
Podsumowując – jeżeli ktoś po „The Avengers” spodziewał się więcej niż dostał / dostanie, to ewidentny znak, że powinien przestać oglądać filmy. W ogóle. Na zawsze. Bo więcej z tego tematu, z otrzymanego materiału, postaci i konwencji wycisnąć się absolutnie nie dało! Choć cóż, pewnie Whedon za jakiś czas zrobi dwójkę i każe mi to odszczekać… Na co po cichu i w skrytości serca jednak liczę.
A póki co, czekam piątku, by pójść na „The Avengers” jeszcze raz!
POLECAM!
{youtube}QaQrHAtQp5E{/youtube}
Jakub Ćwiek – polski autor fantastyki, znany przede wszystkim z bestsellerowej tetralogii „Kłamca”, której ostatni tom właśnie trafił na rynek. Z zawodu pisarz, publicysta, copywriter i scenarzysta, hobbystycznie aktor i reżyser teatralny. Znawca i miłośnik popkultury.