Mroczne cienie nadejdą z piątkowym księżycem. Barnabas Collins po 200 latach odosobnienia, powróci spragniony świeżej krwi, zemsty i… kobiety. Zobacz, czy jesteś gotowy na przybycie wampira z wyszukanymi manierami. Zapraszamy do lektury recenzji autorstwa Adriana Zawady.
Cóż takiego kryje w sobie każdy kolejny film twórcy „Soku z żuka”, że nadal wracamy do kin? Czy to, że jest on mroczny, a zarazem groteskowy? A może po prostu oryginalny i zrodzony spod tego samego pióra? Jakkolwiek nie spróbować trafnie ubrać w słowa opis stylu niecodziennych produkcji Tima Burtona, faktem jest, iż są one po prostu Niezwykłe, przez duże N. Bajeczne wizje, zahaczające o niedościgniony świat dziecięcych marzeń, skonfrontowany z mrocznym i dojrzałym klimatem czarnej komedii, czy wręcz komicznego horroru. Styl tak wyraźny, że aż ciężki do opisania z użyciem krótkiej frazy, obok którego, bądźmy szczerzy, chyba żaden szanujący się miłośnik kina nie przeszedł obojętnie. Styl ten śmiało zatem możemy określić mianem „Burtonowskiego” – wyraźnego i tak niecodziennego jak przecież samo słowo.
Najnowszy film Tima Burtona pt.: „Mroczne cienie” już od pierwszych scen nie pozostawia widza w wątpliwości, czyja ręka kryje się za omawianą produkcją. Idąc w zgodzie z tytułem filmu, reżyser tworzy mroczne – przepełnione skrywanymi tajemnicami obrazy, bogate zarazem w karykaturalne kształty oraz dobraną z niezwykłym smakiem paletę barw. Twórca bez żadnych ogródek wyciska ostatnie „soki z żuka”, by w efekcie stworzyć kino, jakie już poznaliśmy i jednocześnie takie, za którym zdążyliśmy zatęsknić. A wśród tej całej mieszanki audio-wizualnego kunsztu artysty, dostrzegamy głównych-przeklętych bohaterów, czyli ród Collinsów. Tak nietypowy, jak swego czasu lubiana przez widzów rodzina Addamsów. I tak oto zamiast wszędobylskiej rączki, czy lokaja przypominającego monstrum Frankensteina, dostajemy etatowego marudę oraz szereg mitycznych, czy wręcz paranormalnych postaci, trzymanych w ukryciu niczym tajemnica doktora Jekylla. Pozycję zaś Gomeza, czy Morticii łączy w sobie postać Elizabeth Collins Stoddard – twardej Pani domu, która w obronie rodziny nie zawaha się użyć broni palnej.
Główny wątek omawianej produkcji skupia się jednak na odwiecznym w pewnym sensie pojedynku szarmanckiego wampira z szaleńczo zakochaną w nim wiedźmą, która zrobi wszystko, aby jej wybranek nie zaznał szczęścia z nikim innym jak tylko z nią. I o ile w postać czarownicy wkrada się przebojowa bizneswoman z liniowym jednak charakterem, o tyle sama już postać wampira to świetny pokaz sztuki aktorskiej. Barnabas Collins to postać niezwykła głównie jednak za sprawą genialnego w tej roli Johnny’ego Deppa. Głowa rodu Collinsów została tutaj przedstawiona jako osoba poważna i zdeterminowana w swych czynach, lecz poprzez staroświeckie zachowania – komiczna. Barnabas przebywał w odosobnieniu dobre 200 lat (dobra, bądźmy dokładni – zaledwie 196). Rzeczywistość, do której trafił jest ewidentnie tym dla jego oczu, czym śnieg dla rodowitego mieszkańca Afryki. Tim Burton słusznie opiera szereg żartów na konfrontacji dwóch różnych epok. Nikt już tak przecież nie mówi jak Barnabas Collins. Nikt już nie przejawia takich też manier. Świat, który wydaje się dla wampira nieco zaściankowy w efekcie jednak zachwyca, lecz słowa jakich używa bohater nabrały obecnie nieco innego znaczenia. Reżyser w wielu scenach wrzuca widoczną grę słowną. Bawi ona, zaiste, lecz jedynie w oryginalnej wersji językowej. Niestety polskie tłumaczenie nie nadąża za pomysłami Burtona w wyniku czego, część żartów wyłapią jedynie Ci z Was, którzy dobrze znają język angielski.
To co jednak wprawia w zachwyt nasze oczy to z pewnością zarysowany na wstępie „Burtonowski” styl oraz widoczna magia kina. Plenery czy poziom karykatury jak zawsze u wspomnianego reżysera nie pozostawia wiele do życzenia. Młody zaś Barnabas to już sztuka sama w sobie. Twórcy efektów specjalnych, trzeba przyznać, spisali się na medal. Postać głównego bohatera, mimo że grana przez jednego aktora, w pierwszej ze scen jest dosłownie o 20 lat młodsza. Nie ma mowy o identycznym wyglądzie Collinsa przez kilka dekad, zanim to spada na niego okrutna klątwa. Dowcip zaś, jak zwykle wyszukany. Oryginalny i przede wszystkim wykraczający poza schemat. Jedyne co można reżyserowi zarzucić, to pewna liniowość tuż przed finalnym rozstrzygnięciem przedstawionej historii. Oczywiście „Mroczne cienie” to pozycja na tyle interesująca, że z pewnością poświęcę jej swój czas ponownie. Burtonowi udało się zebrać w jednym filmie swoich ulubionych aktorów oraz dać wyraz własnego kunsztu bawiąc się zarówno obrazem jak i dźwiękiem. Zabrakło jednak swoistego powiewu świeżości, tak przecież widocznego w wielu jego produkcjach. Zapewniam Was jednak, że na powyższe uwagi można spokojnie przymknąć oko – jeśli kino światowe dalej będzie wzbogacał swymi pomysłami twórca „Batmana”, to drobne potknięcia, takiemu artyście jakim z pewnością jest Tim Burton, należy wręcz wybaczyć.
Patrząc zatem wstecz na całą dotychczasową filmografię Burtona można śmiało stwierdzić, że rozpoznawalny styl wspomnianego reżysera to jedna z tych wisienek, jakiej z pewnością często brakuje na bombardującym swym przepychem torcie masowych produkcji. Skrywając w swej głowie morze niekończącej się wyobraźni, twórca „Alicji w krainie Czarów” już niebawem zaprezentuje widzom to, do czego zdążył przyzwyczaić wszystkie oczy spragnione nietuzinkowej rozrywki. Gdy nastanie mrok, a zegar wybije północ z dnia 17 na 18 maja, wszyscy mieszkańcy Polski powinni przygotować się na cień wyszukanego humoru, oddech epokowych manier i zachwycające sceny wizualne. Ja, pomimo kilku potknięć fabularnych, bawiłem się jak dziecko i tej samej radości z seansu życzę także Wam.
Ocena: 6.5/10
{youtube}6DS8E0LXoV4{/youtube}