Spider-Man to jedna z tych postaci, których różne interpretacje pojawiały się w mediach tak często, że nie ma chyba nikogo, kto poznałby je wszystkie. Samych filmów kinowych w których głównym bohaterem jest sympatyczny Pająk z sąsiedztwa powstało już sześć! A przecież do tego dochodzą komiksy, seriale, gry… Tym bardziej zszokowało mnie więc, że animacja Sony, studia, które nie ma ostatnio najlepszej passy i nie słynie z tworzenia tego typu filmów, zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie. To moim zdaniem nie tylko najlepsza produkcja ze Spider-Manem, ale także jedna z najlepszych w ostatniej dekadzie: animacji, superbohaterszczyzny oraz komedii.
Głównym bohaterem najnowszej produkcji z Pająkiem nie jest, jak to do tej pory w kinowych adaptacjach bywało, Peter Parker, a dość dobrze znany fanom komiksów Miles Morales. Miles zdobył serduszka czytelników w jednym z pobocznych uniwersów wieloświata Marvela, a w pewnym momencie zyskał na tyle dużą popularność, że nie dość, że wskoczył do głównego świata, to zaczął także przenikać do sąsiednich mediów – ostatnio pojawił się chociażby w grze „Marvel’s Spider-Man”. Skaczący w czarno-czerwonym kostiumie bohater robi to samo, co przez wiele lat było domeną jego poprzednika – pozwala młodszym widzom identyfikować się z bohaterem, który jest w zbliżonym do nich wieku, miewa podobne problemy oraz radości. I muszę przyznać, że Miles został ukazany w tak naturalny, niewymuszony (co często ma miejsce przy pisaniu charakterów nastolatków) sposób, że od razu się chłopakowi kibicuje. Nie tylko jemu zresztą – choć to Morales jest głównym bohaterem „Spider-Man Uniwersum”, partneruje mu nie kto inny, jak sam Peter Parker! A właściwie Peter B. Parker – nie żaden dzieciak, tylko ktoś, kogo od dłuższego czasu powinniśmy oglądać w komiksach – doświadczony (może nawet za bardzo…), po wielu przejściach (ponownie – być może zbyt wielu), taki, do którego odnieść swoje doświadczenia mogą czytelnicy i widzowie, którzy dorastali wraz z nim. I o takim Peterze mogę napisać jedynie to, że jest to moja ulubiona interpretacja tego bohatera! Ogromne brawa należą się tutaj użyczającemu głosu Parkerowi Jake’owi Johnsonowi, który teraz stał się dla mnie Peterem wszech czasów, tak jak dawniej zrobił to z Jokerem Mark Hamill. Jedyny minus jaki mógłbym znaleźć w tej kreacji to fakt, że Johnson po prostu wcisnął w superbohaterskie rajtuzy swoją postać z „Jess i chłopaki” – wiem, że to durny argument, ale w „Spider-Man Uniwersum” minusów muszę po prostu szukać na siłę. Fantastyczną robotę wykonali także scenarzyści, rozwijając obu bohaterów, jak i relacje pomiędzy nimi; swoją drogę przechodzi zarówno młody Miles, jak i stary Peter, a wszystko to zbudowane zostało wokół klasycznego motywu mistrza i ucznia, w którym to obaj uczą się czegoś od siebie.
I choć duet Spider-Manów kradnie znaczną część czasu ekranowego, drugi plan bynajmniej nie leży odłogiem. Bardzo podobało mi się w jaki sposób zarysowano relacje rodzinne Milesa; chłopak rozdarty jest pomiędzy praworządnym ojcem, a łobuzerskim wujkiem, ale widać, że obu ogromnie kocha – jako nastolatek po prostu nie potrafi sobie jeszcze ułożyć tych relacji w odpowiedni sposób. Często w produkcjach kierowanych w dużym stopniu do młodszych odbiorców, ich rodzice oraz bliska rodzina są niezwykle spolaryzowani lub… po prostu się ich uśmierca, żeby czasem nie trzeba było rozwijać tych relacji, co wymaga od autora kunsztu. W „Spider-Man Uniwersum” nie ma o tym mowy – zarówno Jefferson Davis jak i Aaron Davis zostali świetnie napisani. Stosując ten sam trik co poprzednio, szukając wad na siłę, mógłbym dodać jedynie, że tym razem na daleki plan zeszła mama Milesa, i mam nadzieję, że kontynuacja trochę tu dobuduje.
Jak na film ze słowem Spiderverse w tytule przystało, Pająków jest tu nieco więcej, niż opisana powyżej dwójka. Większą rolę otrzymała jedynie Gwen Stacy. Zabijcie mnie, ale nie pamiętam jak się obecnie nazywa jej superbohaterskie alter ego – kiedyś była to Spider-Gwen, ostatnio Marvel zmienił to chyba na Ghost-Spider, a w filmie określiła się jako bodajże Spider-Woman… Reszta sieciarzy pełni tutaj rolę wypełniaczy, jednak niezwykle umiejętnie wkomponowanych w całość filmu. Muszę przyznać, że żart związany ze Spider-Manen Noir (Nicolas Cage!) i pewną kostką bawił mnie jeszcze w napisach końcowych. A właśnie, skoro już przy tym jesteśmy – nawet nie próbujcie wychodzić z kina przed sceną po końcowych napisach! Czyste złoto, przez które ze śmiechu polały się łzy me czyste, rzęsiste…
Pamiętam, że po pierwszym zwiastunie „Spider-Man Uniwersum” nie byłem zachwycony animacją – wydawała mi się dziwna, brakowało mi w niej kilku klatek, które nadawałyby całości oczkiwanej płynności. I muszę przyznać, że to, co zobaczyłem w kinie… wypaliło moje gałki oczne! Niesamowite jest to, w jaki sposób twórcom udało się połączyć język filmu animowanego oraz komiksu. Powstał mariaż tak synergiczny, że teraz oglądając jakąkolwiek produkcję inspirowaną komiksem superbohaterskim będę się zastanawiał, czemu nie można było zrobić tego tak, jak w „Spider-Man Uniwersum”. Wszystko – desing, dźwięki, animacje, scenariusz – tworzy tutaj tak spójną całość, że jest to wprost niewyobrażalne. Może właśnie po to produkcja potrzebowała aż trzech reżyserów?
Jeszcze kilka miesięcy temu zastanawiałem się, co dla Phila Lorda (scenariusz) oraz Chrisa Millera (producent) będzie oznaczać zwolnienie z „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie” – nieco zwątpiłem w kompetencje obu panów po doniesieniach dotyczących wspomnianej produkcji. I o ile o „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie” pamiętam już jedynie ze względu na zwolnienie Millera i Lorda, tak powrót obu panów do animacji zapisze się w historii gatunku złotymi zgłoskami. Być może Miller i Lord nie panują idealnie nad drogim planem zdjęciowym oraz aktorskimi kaprysami, ale tworzyć fantastyczne animacje potrafią jak mało kto. „Spider-Man Uniwersum” to fenomenalny film, łączący przezabawną komedię ze stosowną ilością dramatu, zapadającymi w pamięć bohaterami, genialną animacją spajającą komiks z filmem oraz niesamowitą ilością włożonego w każdą scenę serducha! Seans obowiązkowy!