Dziś – kolejne, trzecie już opowiadanie Tomasza Mroza „M-3 – opowieść przedwigilijna”.
Pamięci Stanisława Pająka poświęcam
Opowieść przedwigilijna, czyli życie jest piękne
– Sława twa dumą nas napawa, a nieprzyjacioły twoje w bojaźni utwierdza. Czy przyjmiesz, Androniuszu, ten diadem i całe Atronium z plantacjami jako znak naszego uznania dla twych wielkich czynów?
– Tak, Maksymusie, i pokornie dziękuję za okazane łaski.
– A więc przyjmij ów diadem i…
W tym momencie błękitnym niebem nad Rzymem wstrząsnął ogromnej mocy dźwięk telefonu komórkowego. Maksymus, niepomny swej konsularnej godności, mruknął pod nosem:
– Tego dzwona jeszcze nie ściągnąłem.
Inni mniej światli dworzanie uciekali w popłochu, krzycząc:
– Na Jowisza, Persowie nadchodzą!
Lub:
– Na Ozyrysa, w telewizorium się „Klanum” rozpoczyna!
Wśród tego zgiełku można było nawet usłyszeć nowomodne „Jezus Maria” lansowane przez DJ Petrusa w dyskotece „Katakumby”.
– Halo, kurde, halo! Milk korporejszyn? Halo!
– Tak, Maksymusie.
– Słucham? Tu Przedsiębiorstwo Dojarsko-Mleczarskie w Pyzdrzycach. Osiadko przy telefonie.
– Tak, oczywiście. Milk Corporation, w czym mogę panu służyć?
M. doszedł już całkiem do siebie. Przyjął zapytanie na trzy filtry dojarskie F13 i jedno ssidło zaczepkowe, rozmiar trójka. Telefon wyrwał jego umysł z ciepłej Italii i osadził za biurkiem w jednym z biur Milk Corporation, rozsianych po całym kraju. M., żeby się na stałe zaczepić w rzeczywistości, obejrzał swój pokój, wiszący na ścianie kalendarz firmowy pokazujący uśmiechniętą krowę, napis pod którą głosił: „Tylko my zrobimy jej dobrze”. Nacisnął również klawisz „Enter” w swoim komputerze.
– Hm, no cóż. Może to nie Atronium, ale jakoś żyć się da.
Kolejny telefon był równie prozaiczny co poprzedni, innymi słowy znowu filtry, ssidła, naczepki i cały ten szmelc pomagający wydoić krowę w piętnaście sekund. M. został przeszkolony w skuteczności ich aparatury. Pamiętał pokaz, kiedy przyprowadzono krowę, maszyna podjechała, sama się nałożyła na sutki i zaraz odjechała. Krowa miała tak zdziwiony wyraz pyska, wyraźnie czekając na dalsze atrakcje, że nawet najbardziej skacowani uczestnicy kursu nie mogli powstrzymać się od ryknięcia śmiechem.
Następne zapytanie nie było już tak banalne jak poprzednie, wymagało porady u technicznego.
Doradca techniczny, Zenon, siedział w kantorku obok. Wiecznie zapracowany, nie odrywał się od komputera. Wnętrze kantorka zaaranżował tak, że nikt nie mógł zobaczyć, co się dzieje na ekranie. Przez pewien czas Zenon miał problem z dawnym okienkiem kasowym, przy odrobinie dobrej woli przechodzący korytarzem mogli zerknąć na ekran jego komputera, ale rozłożysty fikus oraz wazon z bukietem plastikowych tulipanów załatwiły sprawę.
– Zenon, jest zapytanie, dobierz filtr do śrutowatości nadkładu, są też parametry ciągu.
– Dobra. Połóż na kupce. Nie mam teraz czasu.
M. zobaczył kupkę podobnych zapytań leżących tu od dobrych kilku dni. Ten widok go nieco zdenerwował, tym bardziej że świetnie zabezpieczony Zenon zapomniał, iż w jego okularach odbija się to, nad czym tak ciężko pracował, a były to zwykle biusty i krocza panienek z internetu.
– Kurde, bo ci wezmę tego fikusa i te protezy tulipanów. Bierz się za swoją robotę.
– No już dobrze, dawaj. – Zenon wyciągnął rękę ponad ekranem.
M. odnosił wrażenie, dalibóg nie wiadomo na jakiej podstawie, że Zenon to równy gość, że ma horyzonty i że można by z nim sensownie pogadać.
Spróbować nie zaszkodzi. M. jako przedstawiciel handlowy miał wyrobioną tak zwaną gadanę, a Zenon przecież też człowiek – odpowiedzieć musi, choćby z grzeczności.
Postanowił wziąć go na wspólne zainteresowania.
– Niezłe te laski w internecie, co?
Zenon zrobił minę za i przeciw; widać było, że jest to ostatnia rzecz, o której by luźno pogadał.
No to może wspólne dole i niedole sprzedaży sprzętu mleczarskiego.
– Nudno tak ciągle zajmować się tym mleczarstwem. Ja to czasem kurwicy dostaję, ofertując, siódmy raz tego samego dnia, ssidełko jakiejś oborze w Pipidówce. Nudne to jak cholera.
– Hm, to zależy od ciągu. Nieraz można się nieźle podjarać, symulując różne warianty ciągu przy typowych i nietypowych śrutowatościach. A jak jeszcze dochodzą filtry, a może i czasem filtry redukcyjne na ssidłach głównych i bocznikowatych, to zabawa jest na kilka godzin. Raz mi facet mówi: „panie, dawaj pan trzynastki na ciągu siódemkowym”, a mi wychodzą osiemnastki. Rozumiesz, osiemnastki. To ja mu na to: „Na jakiej śrutowatości pan jedziesz?”, a on nie wiedział, co to jest śrutowatość. Całą dojnię mu przezbroiłem. Była zabawa!
M. opadły ręce. Temat zaczepny okazał się dla Zenona tematem rzeką, pasją i prawdopodobnie jedynym punktem kontaktu między nimi. M., pomrukując coś o sporządzeniu zestawienia tygodniowego, wycofał się do siebie.
M. był przedstawicielem handlowym międzynarodowego koncernu. Zastanawiając się nad swoim losem, nigdy nie mógł określić, czy jest to tarzanie się w prochu przed upierdliwym klientem, jak to określali niektórzy złośliwcy, czy może awans społeczny, jakim jest przynależność do kosmopolitycznej klasy handlowców ponadnarodowej firmy. Niewątpliwie nie było to żadne spełnienie dziecięcych marzeń, bo kto chciałby zostać handlowcem? Tym bardziej że w epoce dorastania M. słowo to kojarzyło się z facetem w burym fartuchu twierdzącym z uporem maniaka, że: „nie ma, może dowiozą”. Poczynając od lat dziecinnych, M. chciał być kolejno: kominiarzem, woźnym szkolnym, właścicielem saturatora. Około piętnastego roku życia miał dwuletni atak melancholii młodzieńczej. Ubierał się w czarne garnitury i ogłaszał wszem i wobec, że przygotowuje się do zawodu grabarza. Na obiekcje matki pokazowo markotniał i mówił z rezygnacją, że taki już jego los. Rodzice oczywiście także snuli plany jego przyszłości, w których – równolegle do kominiarza czy obsługi saturatora – pojawiali się prawnicy lub lekarze rzadkich specjalności. Wuj Dionizy podczas wykładu rodziców o wyższości małego M. nad wszystkimi innymi dziećmi, i w ogóle istotami żywymi, został przez niego ugryziony w palec. Zgłosił więc projekt zatrudnienia go jako kasownika w MPK. Od tego czasu był rzadziej zapraszany.
Latka biegły, M. skończył studia. Tenże sam wuj Dionizy zapytał go kiedyś, czy M. ma pracę, bo jak nie, to jego kolega, prezes Podsiadło w Milk Corporation, potrzebuje młodych i zdolnych kasowników.
– Młodych i zdolnych kasowników?! Co też wujek plecie? – M. nie mógł wyjść ze zdumienia.
– Przepraszam, przejęzyczyłem się. Mogę cię umówić. – Wuj zwijał się ze śmiechu.
W ten sposób M. pojawił się dwudziestego o dziewiątej trzynaście w sekretariacie prezesa Podsiadło.
– Tylko spokojnie – uspokajał się M.
Tętno 168, kołnierzyk koszuli nagle zmalał, dusząc niemiłosiernie, nażelowane włosy tworzyły monolityczną bryłę na głowie.
– Tylko spokojnie. Prezes to równy gość, lubi młodych, otwartych, ceni techniczne wyrażenia – powtarzał za wujem M.
Szczególnie te techniczne wyrażenia niepokoiły M. Przecież on nie miał o tym zielonego pojęcia.
– Prezes prosi.
M. wszedł, skłonił się, z przerażeniem poczuł, że bryła na głowie nieco się przemieściła. Usiadł niepewnie na brzeżku stołka, pilnując, by głowa znajdowała się w idealnym pionie. Prezes zadał kilka typowych pytań, odpowiedzi w ogóle nie słuchał. M. czuł, że kiepskie wrażenie z wejścia, teraz zostało jeszcze spotęgowane. Zesztywniał.
– No, a wie pan, czym my się tutaj zajmujemy? Wie pan, co to jest dojarka?
W mózgu M. huczało jak przesłanie Mojżesza: „techniczne wyrażenia, lubi techniczne wyrażenia”.
– Dojarka, eee, panie prezesie, eeee, dojarka to… Dojarka to organiczny kształt, dokładniej człekokształt, z typowymi dla żeńskich człekokształtów wypustkami piersiowymi, obdarzony aparatem krokowo-zaporowym i rękościskami będącymi bezpośrednim medium dojarskim na linii zwierzę-naczynie.
Tak, teraz wzbudził zainteresowanie. Prezes Podsiadło wstał, przyjrzał się M. jak rzadkiemu okazowi fauny i ryknął niepohamowanym śmiechem, mentalnie tarzając się kilka minut na puszystym dywanie. I tak M. znalazł swą obecną posadę.
Zbliżało się Boże Narodzenie, co można było poznać po rytmie dnia i chłodach z jednej strony, a nieskończonych tłumach w supermarketach oraz słodzikowatych pastorałkach w radiu z drugiej strony. Ach, Boże Narodzenie, nowe skarpety, zapas dezodorantów, kilka dni wolnego, z dala od maniaka sprzętu mleczarskiego Zenona i wszystkich tych typków, znaczy klientów z mleczarni. Ach, Boże Narodzenie, spokój z pilotem w ręku i pełnym słodyczy brzuchem. Ach, Boże Nar… Telefon.
– Ach, panie prezesie, to pan! – M. stanął przy biurku na baczność.
– Cześć, Dojarka! – Prezes inaczej go nie nazywał. – Zrób zestawienia roczne na jutro, no, znaj moje serce, na pojutrze. Tylko nie popieprz rubryk w tabelce, bo będziesz się łamał opłatkiem ze swoim komputerem i lampką. Wesołych Świąt, cześć.
– Wesoły… – w słuchawce już nikogo nie było – …ch Świąt, panie prezesie.
„Cholera, a to mnie uziemił, trzeba się brać, może Zenon pomoże” – zastanawiał się M.
– Zenon, prezes kazał, żebyś mi pomógł w opracowaniu zestawień rocznych. – M. starał się nadać służbisty ton swojemu głosowi.
– Nie mam czasu, rzuć to na kupkę! – zabrzmiała nieco już wytarta formułka.
Znowu telefon.
– Tak, Milk Corporation, co mogę dla pani, pana zrobić?
– Cześć tu pani, pan twojego serca.
M. poznał w słuchawce głos żony.
– O co chodzi? Jestem niesłychanie zajęty.
M. zaczął klepać w klawisze komputera, udając, że także podczas rozmowy nie przerywa pracy. Nawet krzyknął ponad słuchawką do Zenona, żeby się pośpieszył z ofertą dla Mlekryczu.
– Słoneczko kochane, Święta się zbliżają, zrób zakupy, listę wysłałam e-mailem.
– Ale…
– Możesz mieć pytania, kiedy już przeczytasz. Drobne odchyłki są dopuszczalne, ale pamiętaj, mąka tylko szarlotkowa u pani Zuzy na bazarze, zestaw spinaczy biurowych dla wuja Dionizego ma być z przeceny w Hali Masłowickiej.
– Masłowickiej?! – M. opadł przerażony na fotel, widząc siebie stojącego godzinami w korkach ich pięknego miasta.
– Tak, tam do paczki dodają jeden gratis, przyda się nam.
– Boże, do czego?
– Ach, tyle jest rzeczy do przypięcia. Nie marudź. Resztę kup w Kancie, koniecznie za bony, dają w recepcji. No i wróć wcześniej, jest tyle roboty w domu. Kocham cię, pa.
– Pa.
Zrobienie zestawień rocznych dla prezesa zdawało się w tej chwili pestką w porównaniu z wymaganiami zakupowymi czcigodnej małżonki.
– Kupię szarlotkową, a upiecze pewnie sernik, kupię spinacze, a chodziło o dziurkacze, i nie w Masłowickiej, tylko w Iksickiej! – wściekał się M., obliczając czas potrzebny na to wszystko.
Żona prawdopodobnie przewidziała pojawienie się nad M. fałdy czasowej, w którą wejdzie, zrobi wszystkie zakupy i wyjdzie trzy minuty później, świeży jak wiosenna bryza, aby się wziąć za szczotki i szmaty. M. musiał się zwolnić nieco wcześniej z pracy. Taki sam wynik wyszedł Zenonowi, który dostał to do obliczenia w zakamuflowanej formie zadania o ptaszkach budujących gniazdo i mających się wyrobić do zmierzchu.
– Ten ptaszek, który przynosi gałązki, musi nieźle zapierdalać – stwierdził Zenon.
– Ano, musi – odparł M., obliczając, ile jutro posiedzi nad tymi cholernymi zestawieniami.
M. przedarł się jakoś przez miasto do pani Zuzy. Grube babsko ze stękiem i sapaniem gramoliło się po szarlotkową, stojącą na ostatniej półce.
– Że też zawsze se wymyślą tę pod sufitem, wszystkie mąki jednakowe.
M., nie wiedząc, wobec kogo być lojalnym, chrząknął tylko potwierdzająco-zaprzeczająco, choć sercem rwał się ku poglądom pani Zuzy. Po załatwieniu mąki udał się na stoisko obok, z artykułami biurowymi, gdzie kupił dwie paczki spinaczy, w tym jedną wyrzucił, zostawiając ów upragniony gratis. Godzinka do przodu. W Kancie uzbrojony w wydruk wszedł na halę. Uprzejma dziewczynka w stroju Świętego Mikołaja zakończonym krótkim mini zachęcała do skorzystania z nowego urządzonka „zakupoadvisera”. Zasada działania wydawała się prosta jak drut. „Zakupoadviser” pamięta wszystkie artykuły w Kancie; po zaprogramowaniu listy wkłada się na głowę hełm ze słuchawkami. Drogę wskazuje miły głos, a sam produkt jest w okularze podświetlany na czerwono. Idealne dla gubiących się pomiędzy kilometrowymi półkami, a więc dla M., który nałożył hełm i wszedł za bramki. Głos, rzeczywiście miły, zaczął wychwalać Kanta jako przedsiębiorstwo już dwudziestego drugiego wieku, gdzie pracownicy nawet podczas snu i czynności fizjologicznych myślą tylko o kliencie.
– Do rzeczy – warknął M. – pierwsze: jajka!
– Kupując jajka, drogi kliencie, nie zapomnij o tłuszczyku do jajecznicy, margaryny i oleje w Kancie to rozkosz dla podniebienia. Czy pomyślałeś już o zmianie patelni? Przy zakupie dwóch patelni elegancki młoteczek do jajek gratis. Jak jajka, to i kiełbasa, mmm, ech, te kiełbasy w Kancie…
I tak dalej, nachalna maszynka gadała non stop, półki wokół co chwila rozbłyskiwały czerwonym kształtem, ale co M. podbiegł, wnet okazywało się, że jest to kolejny produkt kojarzący się „zakupoadviserowi” z jajkami. M. zdarł urządzenie z głowy, zrobił zakupy tradycyjnie, chodząc kilometrami wokół półek i dziękując Bogu, że już nie musi wysłuchiwać gadającej czapki.
M. popatrzył na zegarek, żadnej fałdy czasowej oczywiście nie zaliczył, późno już było jak cholera. Przy wyjeździe z parkingu – oczywiście korek, na rondzie – korek. M. siedział za kierownicą z zaciśniętymi zębami, przez które sączył się jadowity potok słów.
– Pieprzony market, pieprzony autobus, pieprzone rondo, pieprzony Mikołaj – tu się nieco zawahał, przypominając sobie niewinną buźkę Mikołaja z Kanta.
Ale po kilku następnych minutach grzęźnięcia w chaosie przedświątecznym katarynka znowu się odezwała.
– Po co ja się w ogóle urodziłem, po co żeniłem, pieprzone życie, do roboty, do sklepu, do domu, pieprzone Święta – powtarzał z pasją.
Dokładnie w tym samym momencie wielki orzech kokosowy spadł na głowę Heinricha Jaegera, turysty z Niemiec spędzającego zimowe miesiące na Malediwach. Zdążył tylko jęknąć:
– Verfluchte Kokosen! (pieprzone kokosy – przyp. tłum.)
I zginął.
Gdy ze starego Jaegera uchodziło życie, w stanie Alabama Jose Pierrera, uchodźca z Kuby, uskoczył na przejściu dla pieszych przed pędzącym Lincolnem.
– Fucking bastard! (pieprzony sukinsynu – przyp. tłum.)
Były to jedyne angielskie słowa, jakie wydostały się z jego gardzieli pośród tłumu krwistych hiszpańskich przekleństw.
Dobry Pan Bóg siedział nad brzegiem zacisznego stawiku i moczył nogi. Przez dno sadzawki przezierało całe universum, tak że nawet w tych błogich chwilach nie dało się zapomnieć o kłopotliwych sprawach tam na dole.
– Cóż oni tak klną? – Westchnął, patrząc na licznik mrugający co chwilę milionami nowych przekleństw.
Jakiś święty odparł beznamiętnie:
– Aaa, nic takiego, część Ziemian szykuje się do Świąt, a reszta to nie wiem, może był jakiś mecz.
– A kto ich prosił, żeby świętować górą żarcia, pijatykami, wydawaniem całej kasy na durne prezenty? Tu się trzeba uduchowić, cieszyć z życia obecnego i przyszłego, wyrzucić z siebie całe zło, bo od tej bieganiny i przekleństw tylko go przybywa. Na przykład ten tu, ooo… ten. Co się tak denerwuje?
Palec Boży wskazał na M. miotającego najgorsze przekleństwa w kierunku staruszki, która nie zdążyła przejść przez pasy na zielonym i teraz blokowała przejazd.
– Ty stara beko, rusz się, bo cię rozwałkuję na oponach jak dżem na naleśniku, ruchy, ruchy! – ryczał jak opętany.
Bóg wraz z całą świtą skrzywili się z niesmakiem. Na staruszkę z takim tekstem!
– No, chłopaki! Lubimy tego gościa?
Święci skrzywili się z dezaprobatą, niektórzy zabuczeli.
– Ale damy mu szansę, niech polubi to swoje życie, co?
Święci zamruczeli aprobująco, Święty Piotr spisał notatkę służbową. Bach, stempelek z datownikiem. I gotowe!
M. jakoś się dotoczył przed swój blok.
– Szału można dostać! – jęknął, ale z widoczną ulgą, widząc wreszcie znajome, osprayowane ściany przy klatce.
Oficjalnie potępiając przy wujkach i ciotkach całe to tałatajstwo bazgrzące po ścianach, chętnie jednak czytał ich twórczość, w ramach dokształcania się w stosunkach społecznych młodego pokolenia. I tak z lektury ściany można się było dowiedzieć, że Siwy to wałach i ma metrowego; ów metrowy został również narysowany. Od dwóch miesięcy był również świadom, iż Krzemieniecki z 6B to pedał. Autorowi nie starczyło umiejętności, by przedstawić kogoś jako pedała, ale informacja poszła w świat. M. wyładował wszystkie siaty z dobrami na Święta; odchodząc od samochodu, zauważył, że w środku jarzą się jeszcze światełka radia. Z westchnieniem pełnym rezygnacji wrócił pod auto, postawił siatki na ziemi, otworzył samochód, zgasił radio, zatrzasnął drzwiczki, przekręcił kluczyk w zamku, coś chrobotnęło, grzybek wewnątrz zapadł się, M. podniósł siaty, ostatnim wolnym palcem pociągnął kontrolnie za klameczkę, coś chrobotnęło, drzwi się otwarły, postawił siaty, przekręcił kluczyk, nic nie chrobotnęło, drzwi się otwarły, znowu przekręcił, znów się otwarły.
– Kur… – krzyknął, kopiąc w bok auta, rozglądnął się, czy nie ma kogoś w pobliżu – …wa!
Czynność i słowo powtórzył kilka razy. W końcu wykończony sięgnął po telefon, zadzwonił do domu.
– Cześć, to ja, tak, już kupiłem, tak, wszystko, czekaj, jest problem. Stoję pod domem, ale mi się klamka w samochodzie rozwaliła, nie mogę zamknąć. O, widzę cię, machasz ręką, daj mi spokój z czapką, przez te pięć minut się nie zaziębię. Słuchaj, ja będę wchodził do domu, a ty patrz przez okno, czy nikt się nie dobiera, no do samochodu. Wiesz, jaka tu hołota z tych wysokich bloków się włóczy. Jakby co, to dzwoń, ja szybko wylecę. Co, jak dojdę? Aaa, jak dojdę, to wrócę, to chyba szybka wymiana. Rozumiesz? No, to idę.
M. chwycił kolejny raz wszystkie siaty i zaczął się taszczyć przez drzwi wejściowe; na drugim piętrze zabrzmiał złowrogo telefon w kieszeni.
– O ja cię! – ryknął, rzucając wszystko na schody.
Wyleciał, spokój, samochód stoi, jak stał.
– Co jest, do jasnej cholery?! – ryknął, już bez pośrednika, w swoje okna.
– Nic, nic, chciałam tylko powiedzieć, że się nikt nie dobiera – usłyszał z góry znajomy głos.
M. obiecał sobie w duchu najlepszą z połowic rozstrzelać przez uduszenie, poćwiartować żywcem, przysmażyć, rzucić sępom na pożarcie i ogłosić ten fakt świętem narodowym. Po czym pozbierał również rozrzucone produkty i zaniósł na górę.
– I znowu za kółkiem, o, warsztat! Co?! Już zamknięty, przecież mam zepsutą klamkę! A, opryskam tego dziada, he, he, trzeba było uważać, łysolu. A ten, co się tak wlecze? Starym pierdołom dobrych aut nie powinno się dawać, albo powinno, pod warunkiem że zasponsorują twardzieli. Co jest, do jasnej anielki, mechaników zlikwidowali?! O, jest! – M. przerwał swoje mamrotanki na widok światłości bijącej z garażu warsztatowego.
– Obra, przyć pan jutro – okazało łaskę wąsate oblicze mechanika – po dwunosty.
– Ależ panie, ja mam Święta, pracę, muszę to mieć jeszcze dziś gotowe. Panie, z takim podejściem to pan splajtujesz. – M. był przekonany, że takie indywiduum może być motywowane tylko batem lub marchewką, a bata nie miał. – Zapłacę z premią.
– Ni da rady, spać się chce. – Wąchal sapnął, zamykając wszystkie szafki i składając narzędzia.
– Panie, bo pojadę gdzie indziej, pan tu ziewasz, a konkurencja nie śpi.
– Zdzichu tyż już śpi, przecie my wczoraj razem litra montowali.
M. nie miał już siły oponować, mruknął tylko, że ma być gotowe punkt dwunasta i wściekły wyszedł na dwór.
– Jak za komuny, przecież ja jestem klient! – M. nie mógł uwierzyć w samowolę wąsacza i wściekał się na własną bierność.
– Trzeba było wziąć samochód!
– I co, jeździć do północka – zmitygował się M.
– Albo mogłem powiedzieć mu tak…
Tutaj M. zaczął wyobrażać sobie, jak chwyta wąchola za tłustą szczękę i, cedząc przez zęby, przekazuje mu kilka męskich słów. W tej scenie wyobraźnia już sama skróciła włosy M. do bojowego jeżyka, sweterek z dekoltem w serek jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stał się skórzaną kurtką rockersówką, a M. przez moment dałby sobie coś uciąć, że czuje w kieszeni ciężar czterdziestu czterech milimetrów. Głos sam nabrał tego dziwnego, śpiewnego, a jednocześnie twardego akcentu. Grubas cały spocony ze strachu zacząłby dłubać przy klamce, w tym czasie M. wyszedłby przed dom i szybkim ruchem zapaliłby, zapaliłby…
– Kurcze, co bym zapalił? No, tego, no… jakże on się nazywa? No, dajmy na to „Klubowego”.
M. przeklinał swą lukę w pamięci; czuł, że „Klubowy” pasuje do takiej postaci jak pięść do nosa, ale już było za późno.
Żeby sobie powetować tego „Klubowego” postać przed warsztatem pewnym ruchem rzuciła za siebie niedopałek i uskoczyła za najbliższy płotek. Potężna eksplozja była tłem dla jego muskularnej sylwetki w ostatniej chwili uchodzącej przed niebezpieczeństwem.
– Ale przecież tam jest mój samochód – ocknął się M.
Wtedy zrozumiał, że nigdy nie będzie taki jak w tej scenie. Pozostanie sobą – zawsze wstającym przy telefonie od prezesa, ustępującym przed chamstwem, przy bliskich odgrywającym rolę władcy wszechświata. Do tego ten żałosny sweterek. M. oblała jak kocioł gorącej smoły świadomość, że jest tylko wiecznie zdenerwowanym człowieczkiem, skazanym na przeciętne mieszkanie w bloku i słabe, trzyletnie auto.
– Jestem szary, przeciętny i… i… i do dupy – stwierdził smętnie.
Skulił się od zimna. Szedł wzdłuż błotnisto-śnieżnej ulicy z opuszczoną głową, jakiś samochód, przejeżdżając, opryskał go fontanną brudu; twarz kierowcy nie kryła satysfakcji. Po całym dniu bieganiny i zdenerwowania teraz sens tych wszystkich przepychanek gdzieś uleciał, pozostawiając tylko niemiłe wspomnienie zmarnowanego czasu. W trupim świetle jarzeniówek przemykali bladzi ludzie, szare sterty śniegu topniały na tle szarych ścian gomułkowskich bloków. Wieczór wolno rozwijał belę czasu. Zatopiony w smutnych myślach M. błądził wzrokiem po tym nagle okrojonym z sensu świecie. Z uchylonego okna na parterze słychać było nieprzebierające w słowach małżeństwo, kłócące się nie o jakieś włosy na szczotce, ale o coś, czego tak naprawdę nigdy nie powiedzą. O to, że nie widzą nigdzie miłości, współczucia, nadziei, zrozumienia, że nie ma dobra, że wierzą już tylko w coroczny podatek od osób fizycznych, a ich życie jest takie szare, bo są ze sobą.
M. w swojej okrężnej drodze do domu przechodził przez jakieś podwórko, jedno z tych, gdzie śmietnik i trzepak stanowią jedyne obiekty użyteczności publicznej. Do trzepaka był przywiązany króciutką linką bury kundel. Okrutnie piszczał. M. chciał szybko odejść, ale ta bezsłowna skarga trzymała go jak kula u nogi, nie pozwalając zostawić męczonego zwierzęcia. Podszedł bliżej, jeszcze bliżej. Wyciągnął rękę, psisko przerażone bliskością człowieka skuliło się. M. odwiązał linkę, wyplątał psa z nieznośnego uścisku. Ten rzucił na niego okiem i powiedział:
– Dzięki.
M. oniemiał, rozejrzał się, szukając dziękującego.
– Dzięki za linkę, dobry człowieku.
Wzrok M. zjechał na właściwy poziom i psa, który gadał.
– Pies, który gada – jęknął M. – Ależ się zamyśliłem, szedłem aż do Wigilii.
– Spokojnie, gadam, kiedy chcę, i dziękuję ci, dobry człowieku – pies uspokajał.
– E tam, od razu dobry, nie lubię tylko pisków po nocy.
– No, rzeczywiście. – Pies wyciągnął z tylnej fałdy sierści coś na kształt laptopa. – Przeciętnie, a nawet słabo. Pierwszy raz pomogłeś komuś w potrzebie, ot tak. To może zmienić twoje życie. Pamiętaj, dobre uczynki wracają.
– Od razu zmienić życie, jakbym znalazł milion dolców, albo został w bigbraderze, to by się coś zmieniło, a tak, będzie, jak było!
– A coś ty taki marudny?
– Bo życie mam do dupy – streścił lakonicznie swoje zmartwienia M.
– Tu by się może dało coś zrobić. – Pies uśmiechnął się nieco złośliwie, na tyle jednak dyskretnie, by M. niczego nie zauważył. – Co prawda to tylko jeden uczynek, ale takie też trzeba nagradzać. Patrz. Możesz sobie coś wybrać.
M. zerknął na ekranik psiego laptopa; zobaczył siebie wsiadającego w eleganckim ubraniu do rządowej Lancii, następnie przemawiającego z trybuny sejmowej, gdzie więcej niż połowa posłów biła mu brawo.
– A nie mogliby wszyscy! – mruknął z nutą żalu.
– Ale uważaj! – ostrzegł czworonóg.
M. zobaczył kopie artykułów prasowych o wielkiej korupcji i szpiegostwie, tłumy ludzi przeklinających jego i wszystko, co z nim związane.
Kolejną postacią był M. aktor. Jego twarz zdobiła plakaty, występował w wielkich dziełach, kobiety piszczały na jego widok. Ale za chwilę pojawiły się migawki z sali rozpraw, gdzie jak lew bronił się przed alimentami dla córki i żony. Inna scena to już podstarzały M., który siedział przy telefonie, czekając być może na obiecany angaż, na stole leżała poszarpana notatka prasowa o aktorach młodego pokolenia.
M. coraz szybciej przerzucał postacie; za każdym razem ich popularność, wiedza, uroda były w ostatecznym rozrachunku skażone jakimś cieniem.
– Cholera, a nie mógłbym być kimś bez wad!
– To są przecież wszystko ludzie, wielce ciekawe osobowości.
– A ten? – M. patrzył na siebie uśmiechniętego na tle palm, otoczonego tłumem tubylców z miejscowych wysp.
M. – podróżnikiem? Oczy mu się zaśmiały. W części negatywnej pojawiła się tylko krótka wypowiedź jakiegoś opalonego człowieka, iż M. jest wielkim badaczem, który ma swoje dziwactwa i zwyczaje, te jednak przyćmiewa jego wspaniała osobowość. Człowiek ów, mówiąc o wadach wielkiego podróżnika, głupawo się uśmiechnął i mrugnął okiem, jakby sygnalizując: „wiecie o czym mówię”.
– Ten jest okej! – M. uradował się, jakby nie dotarło do niego zakamuflowane ostrzeżenie.
– Możesz nim być, ale pamiętaj, tu żaden nie jest bez skazy.
– No, dobra, ma drobne dziwactwa, ale to wielki podróżnik! Przygoda, obce kraje, marzę o tym od lat!
– Zastanów się!
– Jeżeli wrócę, po tym co mi pokazałeś, do tego przeklętego Milk Corporation, jeżeli znowu będę się musiał gimnastykować do pierwszego, jeżeli powrócę do tego małego, cholernego światka, do końca życia będę żałował, że nie jestem gdzieś tam!
M. zatoczył ręką koło wyobrażające dalekie kraje.
– Okej – mruknął najlepszy przyjaciel człowieka i wcisnął Ctrl+Alt+F3, używając łap i pyska.
Warszawa o tej porze roku przypominała bałwana ulepionego z brudnego, topniejącego śniegu. Rondelek na głowie przekrzywiony, oko z węgla odpadło, drugie jakieś opuchnięte, miotłę ukradli szalikowcy z Legii, żeby przywalić tym z Polonii.
– Ohyda – mruknął Stawiński.
Zaledwie tydzień temu siedział pod palmami, patrząc na tropikalne pejzaże i lazurową zatokę.
– Ohyda – mruknął wtedy, marząc o chłodzie i o normalnym żarciu, bez ameby jako przystawki.
Ale zdjęcia miał dobre, „Podróże” wzięły na pniu cały reportaż. Dział fotoreportaży właściwie czekał na niego jak na zbawcę, żeby przyjechał i ożywił ten nieco zrutynizowany kącik. W zdjęciach Stawińskiego było wszystko, czego czytelnicy oczekiwali: życie łapane na gorąco i wspaniałe krajobrazy. Miał świadomość, że pieniądze otrzymywane za materiały nie stanowią dostatecznej zapłatą za cały trud i ryzyko ponoszone podczas robienia ujęć. Innymi słowy fotografie były bardzo dobre.
Ale Stawiński doskonale pamiętał sytuację, gdy po pierwszych sukcesach jego prac, kiedy zewsząd słyszał same pochwały i zachwyty, pewien stary profesor antropologii, przeglądając te migawki, bodajże z Nigeru, stwierdził:
– Pan to chyba serca nie ma.
Wszyscy wokół zamilkli, patrząc się na nich.
– Pan to chyba jest z kamienia. Pan wie, o czym mówię?
Stawiński spuścił głowę; cóż miał powiedzieć? Jeżdżąc po krajach Trzeciego Świata, widział ogrom nędzy, ludzkiej rozpaczy, wojen, tragedii, ale myślał o tym wyłącznie jak o dobrym planie. Jak dziadyga to wyczuł? A zresztą… Niech się udławi swoją wrażliwością.
Stawiński wzruszył ramionami.
– Gdybym się rozczulał nad każdy żebrakiem, to bym żadnego sensownego zdjęcia nie zrobił!
Stawiński zauważył knajpę. Był już blisko domu, ale właściwie nie miał po co tam wracać. Życie na walizkach wyzuło go z sentymentów, tęsknoty za ojczyzną i domowymi pieleszami. Siedząc w Warszawie, czekał na następną wyprawę, po pierwszych dniach pobytu na wyjeździe, już chciał wracać. Zawsze czuł, że chce skądś wyjechać, natomiast nie zależało mu wcale, by gdzieś dojechać.
Knajpa była średnio zadymiona, co akurat mu odpowiadało; po trzech wódkach przestał myśleć o tym starym profesorze. Popatrzył na dwie dziewczyny siedzące nieopodal. Przesuwały po nim obojętnym wzrokiem, więc kiepski humor Stawińskiego wzmocniło poczucie starości i nieatrakcyjności. Ech, kobiety!
– Pal je licho! – mruknął przy następnym kieliszku.
Przypomniał sobie wszystkie te smagłe, czarne i jasne ciała kobiet z Azji, Afryki, Ameryki. Pełen pluralizm. Gorzej było z twarzami. Tych nie pamiętał. Tak jak on przychodził i odchodził, tak one pojawiały się i znikały.
– Jestem wolny – przekonywał sam siebie i aby dodać sobie animuszu, wychylił jeszcze jedną kolejkę.
– Jestem wolny! – warknął głośno.
Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę.
– Jestem wolny i robię, co chcę! – oświadczył gościom przy stolikach. – Zrozumiałeś, koleś!?
Koleś siedzący nieopodal skinął głową. Barman wraz z barczystym pomocnikiem wyrośli jak spod ziemi.
– Panu dzisiaj już dziękujemy za wizytę!
– Co jest?! Jeszcze posiedzę!
– Dziękujemy, do widzenia!
Wypchnięty za drzwi, wpadł w grudniową ciemność jak w miejskie bajorko pokryte rzęsą. W zasadzie mógł iść do następnego lokalu, w zasadzie mógł iść do domu, w zasadzie mógł robić, co chciał.
– Chcę robić, co chcę! – mędrkował po drodze.
Dziesięciopiętrowy blok z czasów radosnej twórczości żelazobetonu powitał go odrapaną klatką i brakiem kloszy.
– Żarówki są nagie i gorące – stwierdził Stawiński, starając się nadać głosowi ton namiętny.
Mieszkanie, peerelowskie M-2, wypełniały pamiątki z podróży: maski, statuetki, malunki.
– Dzień dobry! – krzyknął Stawiński – Już jestem, prawie trzeźwy!
Popatrzył na maski i twarze statuetek, sprawdzając, jak zareagowały na jego pozdrowienie. Ciekawe, czy się ucieszyły. Przecież w tym wiecznie pustym mieszkaniu musiało być nudno jak cholera.
– Ej! Coś taka… taka jak z drewna? – spytał drewnianą kongijską boginię. – Papa comes back!
Światełko automatycznej sekretarki mrugało zachęcająco; Stawiński lekko zaskoczony wcisnął odtwarzanie.
– Cześć, Zbychu! Tu Krzysztof, jak masz czas to zapraszamy cię jutro na obiad. Pogadamy, co nowego, trzymaj się… Pip, pi, pi, pi, pi…
No tak, Krzysztof. Właściwie jedyna osoba, z którą utrzymywał kontakty w Polsce. Od czasu kłótni z Marysią miał jednak do niego dziwny stosunek. Obiektywnie lubił go, no i przyznał mu wtedy rację, ale czasem dopadał go atak złego samopoczucia i wówczas widział w Krzyśku najgorszego wroga wytykającego mu tylko słabości. Przecież to on nazwał go idiotą i kazał na kolanach przeprosić Marysię, bo sytuacja wygląda źle.
Stawiński wyjął butelkę ginu i zrobił sobie wysokoprocentowego drinka. Alkohol jednak, czasem pomocny w zapominaniu, teraz okazał się świetnym odświeżaczem pamięci.
Z Marysią pracowali razem nad językiem dorzecza Kongo, to była ich wspólna praca, pasja i spoiwo związku, który dotrwał aż do fazy pierścionka zaręczynowego.
Głupie spóźnienie na spotkanie stało się zalążkiem większej awantury. Stawiński nigdy nie miał oporów, by kubłami wylewać swoje żale na innych; tak zrobił i tym razem, i odwzajemniono mu się z nawiązką. To był koniec, wtedy nie miał co tego wątpliwości. Na drugi dzień, jakby diabelskim zrządzeniem losu, dostał propozycję praktyki na Cyprze. Krótka decyzja. Wyjechał na tydzień. Cały pobyt na Cyprze był męką. Jak to się stało, dlaczego się tak pokłócili? Sądził, że po powrocie zastanie Marysię skruszoną, i postanowił jej wybaczyć gorzkie słowa. Po wyjściu z samolotu przywitała go jednak pustka. Po chwili podszedł Krzysztof i po krótkim powitaniu powiedział, że Marysia jest u rodziców w Grójcu i ma jechać ją przeprosić. W Stawińskiego jakby piorun strzelił – błagać o przebaczenie? Przecież jest tak samo winna, a nawet bardziej, bo się spóźniła. Płynęły dni, tygodnie, miesiące, w końcu zebrał się na odwagę i odwiedził Grójec. Pamięta do dziś twarz jej ojca. Widok muchy czy mola zapewne wzbudziłby w nim większą sympatię.
– Aaa, to pan! Marysia wyjechała za granicę. Jak będzie chciała pana widzieć, to się odezwie. Napiszę, że pan był.
Wolne kroki po bezdusznie skrzypiącym śniegu, szydercze skrzypnięcie furtki – to ostatnie wspomnienie jego wielkiej miłości. Już nigdy nie zawita do Grójca, nawet przejazdem. Odprowadzony wzrokiem zza firanki powlókł się na dworzec.
Jakieś dzieci robiły fortecę ze śniegu.
– Hej, znacie… – wymienił nazwisko Marysi. – Mieszka tu jeszcze?
– Mieszkała, ale już nie. Chyba nie lubiła Grójca, zawsze była smutna.
– Coś ty – wtrąciło się drugie dziecko – mama mówiła, że uciekła, żeby zapomnieć.
– Ale jak zapomnieć? Gdy ja coś zapomnę, to muszę iść po to jeszcze raz.
– Nie wiem, może ona nie chce gdzieś iść. Dorośli są dziwni. A pan to już też dorosły?
– Dobre pytanie – mruknął Stawiński i zostawił filozofujące dzieci.
Trzy tygodnie później siedział w samolocie do Birmy.
Mdłe światło poranka i odgłosy krzątających się sąsiadów otwarły mu oczy. Kolejny dzień swoją szarością przypominał o nieubłaganym rytmie natury. Tak jak świnka morska kolejny raz okrąża swoją klatkę, jak listonosz, ziewając, zaczyna swój obchód, tak i Stawiński poczuł, że pomimo kaca i życia, którego nie lubi, musi zakasać rękawy i popchnąć je jeszcze trochę. Na przekór wszystkim i wszystkiemu, zobaczą, że umie. Twarz afrykańskiej maski wczoraj tak obojętna, dziś zdawała się uśmiechać uśmiechem pełnym złośliwości i okrutnej radości z trosk jej właściciela.
– I tobie też pokażę, ty, ty pieprzona macho!
Maska wydęła nieco policzki, jakby mówiąc:
– Ho, ho, pożyjemy, zobaczymy!
Stawiński wściekły rzucił się na nią i wymierzył cios. Boże, ugryzła!
– Auuu! – ryknął z bólu, wyrywając rękę.
Nie, to tylko drewno tak się pokruszyło, że ręka Stawińskiego ugrzęzła w środku. Rzucił maskę na ziemię, zaczął po niej skakać, serce z wściekłości i emocji waliło mu jak młotem, szalonymi kopniakami kruszył misternie wykonaną pamiątkę z odległej wyprawy. Za wszystkie swoje winy, za wszystkie swoje smutki, za wszystko! Zdeformowana twarz gapiła się na niego wzrokiem pełnym pogardy i wzburzenia. Taka twarz nie przebacza. Stawiński nie mógł patrzeć na to zdeformowane oblicze pełne gniewu. Było takie jak on, zawzięte i niedostępne.
Uspokoił się po dobrych kilku minutach.
– Przecież to tylko maska, drewno, kupa trocin. Ależ ty nerwowy jesteś!
Złapał oddech, rozejrzał się i westchnął:
– Nic tu po mnie, trzeba jechać.
Piranie kręciły się wesoło wokół dziobu łodzi. Stawiński co chwila zanurzał rękę w wodzie, by uciec nią w ostatniej chwili tuż sprzed pyska krwiożerczej ryby. Przy każdym takim ruchu wybuchał głośnym śmiechem. Łódź, terkocząc silniczkiem na rufie, pracowicie parła w górę rzeki, jednego z mniej znanych dopływów Amazonki. Metys Jose w odróżnieniu od Stawińskiego siedział od kilku godzin jak zaklęty, patrząc tępo w jednolitą ścianę dżungli i żując kokę.
– Coś tak zamarł? Po tej koce strasznie tępiejesz, a ja lubię czasem pogadać. No, chociaż ze dwa zdania na godzinę, proszę!
– Tu się na nas ktoś patrzy. Ktoś zły. Tutaj niebezpiecznie się zapuszczać.
Siedzący obok miejscowy Indianin rzekł:
– Duchy się gniewać będą za te śmiechy na rzece, trzeba przeprosić.
I zaczął mamrotać jakieś zaklęcia w sobie tylko znanym języku.
– To lubię! Ja narozrabiam, a kto inny przeprasza i to jak fachowo.
Zaczął się kiwać w tę i we w tę, udając swego czerwonoskórego towarzysza, mrucząc pod nosem:
– Ene due rabe złapał bocian żabę…
Jose nie krył rozbawienia pomieszanego z oburzeniem.
– Odbija ci? Koka koką, ale ty po tych hektolitrach ginu już świrujesz!
– Szopen, gdyby żył, też by pił. Koleś, wiesz, kto to był Szopen? Nie udawaj, że się zastanawiasz, na pewno nie wiesz! Wielki polski muzyk. Ja też się muszę podrajcować, żeby twórczo żyć.
– Dodajmy może, żeby w ogóle żyć, ty opoju.
Stawiński jakby nie usłyszał i ciągnął dalej:
– Wiesz, że kiedyś przejechałem autostopem całą Australię i ani dnia nie byłem trzeźwy? Całą podróż zobaczyłem dopiero na zdjęciach. I co? I okazało się, że co roku trzydziestu ośmiu ludzi poznanych wtedy, a których ni w ząb nie mogę sobie przypomnieć, przysyła mi pozdrowienia bożonarodzeniowe. Niektórzy nazywają mnie najlepszym przyjacielem, a jakaś baba nawet „swoim słodkim kręciołkiem”, ale ta jest chyba jakaś świrnięta. Albo kiedyś, tęgo popiwszy z przewodnikiem w tajdze, zostawiłem go śpiącego w śniegu, i posiadając tylko mapę Radomia oraz radziecki kompas wskazujący zawsze kierunek na Plac Czerwony, znalazłem drogę do najbliższego sioła. I co, nie jestem twórczy po drinku?
Jose, czując, że ta tyrada może trwać wiecznie, zaszył się w milczenie. Indianin zaklinał dalej. Stawiński, widząc, że sytuacja powróciła do dawnego stanu, zakomenderował:
– Do brzegu, trzeba się odlać!
Wyciągnęli łódź na brzeg. Stawiński miał właśnie udać się na stronę, gdy z krzaków jak zjawy wyszli pomalowani w pasy tubylcy, mierząc w nich dmuchawkami.
„O, kurcze, zatrute strzały” – pomyślał Jose.
„O, kurcze, trzeba będzie poświęcić białych” – pomyślał Indianin.
„O, kurcze, zaraz się zleję” – pomyślał Stawiński.
Wódz tubylców zaczął coś mówić, Indianin tłumaczył słowa, z których wynikało, że weszli na ich tereny, nie szanują ciszy rzeki, drażnią piranie, wycinają lasy tropikalne i tępią naturalne formy uprawy manioku.
– No, tutaj to już chyba przesadził – mruknął Jose.
Wódz ględził dalej, Stawiński miał już świeczki w oczach, nogi same się krzyżowały pod naporem pęcherza. Czuł zbliżającą się kompromitację. Trzeba było działać i to szybko. Stawiński wszedł wodzowi w słowo:
– Powiedz mu, że właśnie jedziemy zasadzić w miejsce wyciętych lasów nowe i lepsze. Dajmy na to, świerkowe, będą chodzić na prawdziwki.
Tubylcy zaczęli wypytywać, jak wyglądają prawdziwki i czy łatwo je upolować z dmuchawki. Stawiński zignorował ich wątpliwości i ciągnął dalej:
– Piranii nie drażnimy, lecz tresujemy, żeby polowały dla nas. Możemy ich tego nauczyć…
Wizja oswojonych piranii była dla Indian dużo bardziej kusząca niż wyprawy po nieznane prawdziwki, toteż gwar zaciekawienia wzrósł niepomiernie.
– A zachowujemy się głośno, bo od Mantas śmiejemy się z dowcipu, ale go nie mogę opowiedzieć, szanując ciszę lasu.
Wódz coś powiedział:
– Eee tam, cisza lasu, duchy też lubią dowcipy – przetłumaczył Indianin.
Jose popatrzył na Stawińskiego wzrokiem, który mówił wszystko. Stawiński wiedział, że coś musi opowiedzieć.
– Eee, przychodzi, eee, przychodzi kapibara do… eee, do czarownika i, eee, i mówi…. i pyta się: czemu po nowiu księżyca zawsze mam owłosiony język? A on odpowiada: nie wiem, spytaj kakadu.
Jose w rozpaczy zamknął oczy i przełknął ślinę, czekając na grad strzał, ale nagle zobaczył ciekawą rzecz. Przewodnik kończył tłumaczenie, dziwnie się zwijając, właściwie tarzając się po ziemi i rycząc ze śmiechu. Wojownicy upuścili wszystkie rodzaje broni, płacząc z wesołości. Sam wódz klęczał na ziemi i kwicząc jak owa opisywana kapibara, walił głową w pień drzewa. Inni leżeli całymi grupami i ledwo się uspokoili, któryś zrobił głupią minę i krzyknął: „spytaj kakadu!”, i grupa od nowa tarzała się i klepała po brzuchach.
„Cholera, rzeczywiście jest twórczy po tym ginie” – pomyślał Jose.
Nagle nad ogólną wrzawą rozbrzmiał strzał. Stawiński poczuł rozdzierający ból, odwrócił się ostatkiem sił i zobaczył kolejnego czerwonoskórego z maską na piersiach. No tak, czarownik, na jego poczucie humoru nie ma co liczyć, a i uzbrojenie też posiada lepsze niż jego ziomkowie. Stawiński padł na ziemię, drzewa ułożyły się w wirujący krąg. W ostatniej chwili zobaczył tę maskę pochylającą się nad nim. Nie chciał patrzeć na gniewne i zawzięte rysy. Skądś znał tę twarz.
Chwilę później widział całą scenę już z góry, powoli oddalał się, sylwetki ludzi, kształty drzew, gór, kontynentów zamazywały się.
– Eee, poczekaj! Też mnie dziabnął – usłyszał wołanie.
Zobaczył coś, czego nie umiałby określić żadnym ziemskim słowem, a co musiało być duszą Jose.
– Poczekaj, będzie raźniej iść razem.
Ex-Stawiński poczekał, potem ruszyli dalej. Dłużyła im się ta podróż, sfery niebieskie były dość nijakie. Co gorsza przeczuwali, że ich los już do nich nie należy. Innymi słowy bali się.
– Dokąd idziemy?
– Nie wiem, spytaj kakadu.
Były Jose zachichotał, ale odrzekł gburowato:
– Daj już spokój z dowcipami, bo znowu się komuś nie spodobają.
– No i co z tego, przecież już nie żyję!
– Hm, czuję, że jeszcze nie wszystko za nami. Lepiej nie podskakiwać.
Zza chmury wyłoniły się inne postacie, później jeszcze następne, w końcu znaleźli się w długim korowodzie milcząco przesuwającym się w jednym kierunku. Ex-Stawińskiemu przypomniały się filmy wojenne, gdzie uchodźcy też tak ciągnęli niezliczonym mrowiem w nieznane. Tutaj każdy jak uchodźca został wyrwany ze swojego życia, kąta na Ziemi. Często je przeklinali, zazdroszcząc innym wszystkiego, czego oni nie mieli, ale przecież zawsze to lepsze niż taki milczący marsz do… aniołowie wiedzą dokąd.
– Siódemka, czwóreczka, ósemeczka, trójka… – Biała postać komenderowała, rozdzielając idących na mniejsze strumyki.
– Do zobaczenia, Stawiński.
– Do widzenia, Jose. Może dostaniemy prycze blisko siebie, przybij piątkę!
Po odstaniu swego wpuścili go do pomieszczenia. Za biurkami siedziały postacie w białych fartuchach, na głowach miały berety ze skrzydełkami w miejscu antenki.
– No, bliżej, zapraszamy. Tu nie biją. Edek, zeskanuj go.
Edek podszedł do Ex-Stawińskiego i przejechał czytnikiem.
– Ty, dziwny jakiś. Przejedz jeszcze raz.
SOUL UNKNOWN. SCAN AGAIN OR CONTACT
YOUR SOUL REGISTRATION SYSTEM ADMINISTRATOR.
– No, do anioła! Nie mogą pisać tych programów w jakimś anielskim języku!
– Ej, coś ty za jeden? Dobry byłeś za życia?
– Daj spokój, Edek! Bez skanu i tak go nie osądzimy, choćby był świętym Antonim.
– Słuchaj, a może to jakiś reinkarnant. No wiesz, jakaś żaba albo królik i teraz awansuje na człowieka!
– To by to zeskanowało, a poza tym takimi zajmują się ci z czwórki.
– Ty, a może on im zwiał, bo myślał, że pójdzie sobie do nieba, ot tak, bez bycia człowiekiem. Spryciula!
– Bo ja wiem, nie wygląda mi…
– Coś ty za dusza, do cholery?!
– Nie wiem, spytaj kakadu – odparł Ex-Stawiński.
Biały wyraźnie się zdenerwował.
– Dusza! Bo się pogniewamy! A wiesz, że my tutaj to możemy cię o tak, pstryk, do piekiełka? – Zrobił ruch ręką, jakby strzepywał kurz.
– Bez nerwów, Edek, zadzwoni się i wyjaśni.
Biały Drugi chwycił za słuchawkę.
– Cześć! Mamy tu duszę CX 3 15 85-A1, reszty skan nie chwyta. Macie go tam? Wiem, wiem, że powinienem drogą służbową przez kanał raportowy, ale blokuje nam tu sądzenie od kilku pacierzy, sprawdźcie go tam, bądźcie aniołem!
Po paru minutach słuchawka znowu zachrobotała.
– Tak, tak, jestem. Aha, rozumiem, aaahaaa, rozumieeem. Jasne.
Biały Drugi zaszeptał coś Białemu Edkowi do ucha, ten wybałuszył oczy ze zdziwienia i prychnął:
– No, skoro góra tak zadecydowała!
Odwrócili się do Ex-Stawińskiego i zaczęli wolno podchodzić, jakby rozkoszując się jego niepewnością. Na twarzach pojawiły się uśmiechy sanitariusza typu: „wszystko będzie dobrze”.
– Panowie, co jest?! – Dusza zrobiła krok do tyłu. – Panowie, o co chodzi?! Chcę być osądzony jak człowiek, może skaner się spalił, panowie!
Chwycili go pod ręce, Biały Drugi kopnął lufcik w ścianie, który uchylił się z okropnym zgrzytem. Ex-Stawiński został wypchnięty na zewnątrz.
„Cóż oni mnie tak wyrzucają?” – pomyślał, przypominając sobie wszystkie knajpy, z których wyleciał w podobny sposób.
Otoczyła go przestrzeń, a on w niej wirował, zagubiony, mały jak pyłek, zdany na łaskę i niełaskę kosmitów i wiatru słonecznego. Ale jakoś dziwnie lekko mu było na duszy, o ile dusze mają dusze.
– O, Jowisz, o, planetoidy, o, Mars! – Czuł się jak na międzyplanetarnej wycieczce.
Rozpoznał Ziemię, zarys Europy, Tatry, Śląsk i Zagłębie, zobaczył w końcu podwórko, a na nim M. wpatrzonego w górę z psem u nóg.
Bum. Wpadł w niego.
– Ale jaja! – jęknął M.
Z wrażenia aż usiadł na śniegu.
– Aleś mnie przeczołgał! – zwrócił się do psa.
– Hau, hau! – kundel odbiegł, merdając ogonem.
M. zaczął się macać. Ubranie niezniszczone, zarostu brak, wciąż panuje zima, więc to chyba trwało tylko chwilę.
– Proszę pani, proszę pani!
Kobiecina uciekła przed nim do klatki schodowej.
– Proszę pani, jaki dziś mamy dzień, jaki rok?
Z bezpiecznej pozycji, zza masywnych drzwi dała upust swoim poglądom.
– Schleje się taki i udaje głupka. Jaki rok, jaki dzień, może jaki wiek! Do domu, przed Świętami pomagać, opoju!
M. puknął się w głowę i włączył komórkę; tam powinna być data. Okazało się, że jest jeszcze dzisiaj, w porząchu. Popatrzył w niebo i wysłał całusa do gwiazd. Wesoło podśpiewując, zrobił zwis na trzepaku i pomachał ludziom wysiadającym z autobusu. Ulepił kulkę ze śniegu i rzucił nią w śmietnik.
– Hurra! – wrzasnął, nawet nie wiedząc, czy trafił.
– Do domu!
Szare bloki wokół nabrały rumieńców, przechodnie wesoło uśmiechali się na jego widok, niektórzy pukali się w czoło i robili głupie miny. M. podskakiwał w kopnym śniegu, nucąc głupawą melodię.
Podszedł pod swój blok, zobaczył odsuniętą firankę i postać w oknie. Spojrzał na telefon, miał esemesa: „Co z tobą?”. Wiedział, że zgarnie niewąską burę za spóźnienie i strasznie się z tego ucieszył.
TOMASZ MRÓZM3 – Opowieść przedwigilijna,czyli życie jest piękne
Wydawnictwo RW2010 Poznań 2012
Redakcja i korekta zespół RW2010
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Tomasz Mróz 2012
Okładka Copyright © Tomasz Mróz 2012
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Dział handlowy: marketing@rw2010.pl
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Utwór bezpłatny,z prawem do kopiowania i powielania, w niezmienionej formie i treści,bez zgody na czerpanie korzyści majątkowych z jego udostępniania.