Nie było tak mocno zapadającego w pamięć misia od czasów filmu Stanisława Barei. „Ted” w reżyserii Setha MacFarlane’a to „Głowa rodziny” do potęgi – dłuższa, bardziej absurdalna i nade wszystko, śmieszniejsza. Autorem recenzji jest Dawid Rydzek.
Kiedy John Bennett był jeszcze dzieckiem, potwornie bał się burzy. Grzmoty i błyski nieustannie wywoływały u niego gęsią skórkę. Podobnie zresztą jak jego rówieśnicy, którzy nieszczególnie darzyli go sympatią, zostawiając go zupełnie samego. Na szczęście spojrzenie na bałwana przypominającego nam „Jacka Frosta” oraz spadające gwiazdy mogą spełniać życzenia. Dzięki temu John ożywił swojego misia (którego nazwał – oryginalnie – Teddy) i od tamtej chwili wiódł dużo szczęśliwsze życie. Z gadającym, jedynym w swoim rodzaju pluszakiem u boku.
Ted, któremu udziela głosu sam Seth MacFarlane, to właściwie ucieleśnienie doskonale znanego humoru twórcy „Głowy rodziny”. Humoru nie zawsze wysokich lotów, czasem rasistowskiego, rzadko poprawnego politycznie, ale potrafiącego rozśmieszyć każdą grupę wiekową. Bo MacFarlane żartuje ze wszystkich: mniejszości narodowych, seksualnych, rasowych, celebrytów czy subkultur. Trudno jednak cokolwiek mu zarzucać. Widać tutaj pewien obiektywizm – na nikim nie zostawia suchej nitki.
Właściwie nie sposób nazwać Teda „pluszakiem” czy „misiem”. Jego zachowanie jest dalekie od tradycyjnych wyobrażeń o ożywionej zabawce. Kiedy poznajemy 35-letniego Johna Bennetta, u jego boku dorosły już Ted jest w trakcie zaciągania się marihuaną. Chwilę później zabawia się z alkoholem i zamawia prostytutki. I choć z nimi ogląda jedynie tandetne filmy, nie stroni również od seksu. Brak przyrodzenia nie przeszkadza mu w poderwaniu i kochaniu się z poznaną w pracy koleżanką. W związku z „deficytem” tego ostatniego napisał nawet skargę do Hasbro.
Pierwszy aktorski film MacFarlane’a to jak ostatni „Kłamca” Jakuba Ćwieka – nie ma sceny i dialogu, w którym nie byłoby odniesień do popkultury. Tutaj „Ted” znów rozwija koncept poprzednich projektów reżysera – ilością zawartych w nich tego typu odwołań można by wypchać całą linię produkcyjną pluszaków. Pomimo że na sali kinowej mocnych wybuchów śmiechu było ledwie kilka, absolutnie nie dziwią mnie pozytywne recenzje w prasie za oceanem. O ile Polacy nie mają problemów ze skojarzeniem „Marszu Imperatora” czy motywu z Indiany Jonesa, to kto oglądał kiedyś „Flasha Gordona” i zna Sama J. Jonesa, niech pierwszy rzuci misiem.
Siła „Teda” tkwi w gagach i humorze sytuacyjnym, nieco gorzej jest z płaszczyzną narracyjną. Fabuła jest bowiem dość schematyczna i przewidywalna, a wszystkie postacie poza tytułową ożywioną zabawką są dość mało interesujące. Mark Wahlberg, grający Johna Bennetta, zresztą zupełnie nie wygląda na zwykłego faceta po trzydziestce. Patrząc na jego aparycję i muskulaturę, spodziewałbym się w jego szafie znaleźć strój Kapitana Ameryki bądź innego herosa. Pomimo krótszego czasu ekranowego, lepiej wypadają tu aktorzy pojawiający się na dalszych planach – zawsze nienaganna Mila Kunis, komiczny Joel McHale z „Community”, czy demoniczny Giovanni Ribisi, grający jakby nową wersję doktora Varnicka z „Beethovena”.
Z drugiej strony absurdalna konwencja filmu wynagradza nam wszystkie fabularne niedostatki. Ted mógłby być jarającym zioło nastolatkiem, a scenariusz wymagałby pewnie 10-minutowych poprawek. Gdy jednak w tej roli obsadzimy pluszowego misia, część tych klasycznych, przewidywalnych scen stanie się przezabawna i jedyna w swoim rodzaju. Walka Johna i Teda, jak i kilka innych fragmentów, ma wszelkie znamiona, by stać się rzeczami kultowymi.
Jeśli amerykańska popkultura nie jest nam obca, na „Tedzie” będziemy się bawić znakomicie. Gdy kojarzymy jednak jedynie „Gwiezdne wojny”, a „Głowa rodziny” kojarzy nam się jedynie z tatą, który da – lub nie – pieniądze na kolejny w tym tygodniu bilet do kina, uznamy „Teda” za film co najwyżej przeciętny.
Ocena: 7/10
Autor: Dawid Rydzek
{youtube}ygdONDd8N1Q{/youtube}