Kiedy Kevin Feige ogłosił, że „Spider-Man: Daleko od domu” ma stanowić epilog do trzeciej fazy MCU, miałem mieszane odczucia – jak miałbym się dobrze bawić, będąc w dalszym ciągu zaangażowanym w wydarzenia po gigantycznym finale (pod względem zarówno wizualnym, jak i emocjonalnym) zaprezentowanym w „Avengers: Koniec gry”? I czy dodanie ciężaru wydarzeń z „Końca gry” nie sprawiłoby, że sympatyczny Pajączek zyskał by zbyt mocno na wadze, gubiąc po drodze zwinność i lekkość? Twórcy filmu na szczęście zdawali sobie sprawę z tych potencjalnych problemów, i już w pierwszych minutach „Spider-Man: Daleko od domu” spuszczają powietrze z „endgejmowego” balona, serwując nam dwie godziny znakomitej rozrywki w najlepszym pajęczym wydaniu.
Podczas gdy „Spider-Man: Powrót do domu” łączył licealną komedię z kinem superbohaterskim, w „Daleko od domu” otrzymujemy mariaż peleryniarstwa z komedią o podróży młodych Amerykanów do Europy. Dało to twórcom filmu możliwość pokazania większej ilości interakcji pomiędzy Peterem a jego klasą, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Siłą komiksów ze „Spider-Manem” od zawsze była rozbudowana sfera obyczajowa dotycząca życia Petera Parkera, i tutaj jest podobnie. Pierwsze zakochanie oraz próba wyznania uczuć, relacje koleżeńskie, rywalizacja o ukochaną, poszukiwanie wzorców i próba stania się odpowiedzialnym, a wszystko to oblane sosem z nastoletniej nieporadności, stworzyło znakomite danie – lekkie i smaczne; Do tego stopnia, że kiedy do akcji wkraczał Spider-Man, czułem wręcz lekki żal, że zostawiamy na chwilę część obyczajową. O ile bowiem pierwsza część przygód Pająka w MCU sprawiła, że choć bawiłem się dobrze, czułem, że to nie jest już „mój” Spider-Man – no co tu dużo kryć, poczułem się w trakcie seansu staro – kompletnie nie miałem tego odczucia przy europejskich wojażach Petera i jego przyjaciół.
Przejście do sfery superbohaterskiej jest też o tyle mniej ciekawe, że nawet niedzielnego czytelnika trykociarskich komiksów nie zaskoczy tu zbyt wiele. No, przynajmniej do czasu scen po napisach… Same sceny akcji zrealizowane zostały poprawnie, jednak nie wywołały we mnie ekscytacji. Ot są, dzieją się, efekty specjalne stoją na ciut wyższym poziomie niż „typowy solowy Marvel”. Wyjątkiem jest jedna, znakomicie zrealizowana scena, o której jednak więcej nie napiszę, ponieważ nieco za mocno wchodzi w spoilery (nawet, jeśli te są widoczne z kilometra).
Reżyser „Daleko od domu” podkreślał, że ekranizacje przygód Pająka widzieliśmy w kinach tak często, że świadomie zrezygnowano ze słynnego już hasła „z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność” i jestem za to twórcom wdzięczny – zemdliłoby mnie, gdybym usłyszał je jeszcze raz. Nie zapomniano jednak o tym, że choć sam frazes mógł już się opatrzyć, tak jego przesłanie wpisane jest w DNA Spider-Mana. Nie możesz opowiedzieć historii o Pająku bez historii o odpowiedzialności, dlatego cieszy mnie, że motyw ten stanowi tak dużą część „Daleko od domu”. Peter, który jeszcze w „Powrocie do domu” za wszelką cenę starał się dołączyć do dorosłych bohaterów, teraz, kiedy już został pierwszoligowym Avengerem, z równie dużą determinacją próbuje od tego uciec. Jest tu jeszcze kilka istotnych motywów, momentami wręcz zaskakujących, biorąc pod uwagę, że przedstawione zostały właśnie w filmie MCU, które stanowią bardzo ciekawy i celny komentarz do superbohaterszczyzny, jednak ze względu na spoilery nie będę tego tematu rozwijał.
Niesamowite jest to, jak bardzo zaskoczył mnie najnowszy tytuł z Pajączkiem. W kilka chwil rozsupłał węzeł emocji i pytań po ostatnich Avengers, świetnie nakreślił relacje pomiędzy Peterem a jego otoczeniem (Happy to od tej pory moja ulubiona postać w MCU!), rozbawił masą żartów i na koniec przyładował mocnymi scenami po napisach – a w to wszystko wplótł kilka meta komentarzy, których kompletnie bym się po tym filmie nie spodziewał. Tegoroczne wakacje poziomem blockbusterów zdecydowanie rozczarowywały, ale „Spider-Man: Daleko od domu” odcina się od konkurencji grubą krechą. To moim zdaniem najlepszy aktorski film z Pająkiem („Spider-Man: Uniwersum” stoi jednak półkę wyżej), a także do tej pory najlepszy letni hit!