Zimniej, zimniej..
Chciałem powiedzieć, że nic nie zwiastowało nadejścia Zimy, ale byłaby to straszliwa bzdura. W końcu Internet głośno o tym trąbił, w gazetach artykuły mnożyły się jak Freyowie w Bliźniakach, a dodatkowo coraz częściej widać było dedykowaną okładkę czy plakat. Jakby tego było mało, specjalny mailowy herold z HBO odezwał się specjalnie do mnie z zaproszeniem i wiadomością, że jestem na liście. Osobiście miałem zobaczyć nadejście Zimy, zanim zobaczą je inni. Tak więc stwierdzenie, że nie było zwiastunów, byłoby może i dobre do budowania dramatyzmu, ale jednocześnie wyjątkowo nieprecyzyjne. Więc je sobie odpuszczę.
Coś jednak było na rzeczy, bo na spotkanie z nadchodzącą Zimą wybrałem się… w krótkim rękawku. Dzień był bowiem ciepły, słonko świeciło, bezdomni sikali na pierwsze pierwiosnki, a ja gnałem tramwajem do Multikina Złote Tarasy, w którym HBO urządziło pokaz prasowy dwóch pierwszych odcinków drugiego sezonu „Gry o tron”.
Czy, jadąc, miałem jakieś wątpliwości? Czy targały mną jakiekolwiek obawy? Nie. Wiedziałem, że wizyta w kinie będzie raczej okazją do towarzyskiego spotkania, obejrzenia wspólnie dwóch fajnych nowych odcinków, a potem ponownie spotkania, już przy winie, i rozmów na temat fabuły, aktorów, książek. Wiedziałem po pierwszym sezonie, że twórcy są wierni książce, na ile jest to możliwe, aktorzy są dobrani zwykle dobrze lub bardzo dobrze, a sama fabuła – to już za sprawą G.R.R. Martina – to krew, przemoc i intrygi. Czyli czysta serialowa moc. Od początku spodziewałem się, że będzie dobrze. Z tym większą więc radością mogę stwierdzić… że jest nawet lepiej.
Jak wszystkim pewnie wiadomo, zarówno serial ogółem, jak i niektórzy aktorzy (tu przede wszystkim Peter Dinklage) w szczególności, spotkali się z wielkim uznaniem widzów i branży. Nagrody, fora, memy, oklaski i tłumy w rodowych koszulkach nie tylko upewniły HBO, że warto inwestować dalej w opowieść o wojnie w Westeros, ale i samym twórcom wykazały, że to, co robią, robią dobrze. Że czują klimat i znaleźli sposób na prowadzenie tej historii językiem ekranu. Opowieść, którą Martin tworzył jako z założenia niefilmowalną, jednak dała się sfilmować.
Czym to zaowocowało? Przede wszystkim większą pewnością siebie wszystkich. Widać wyraźnie coraz śmielsze cięcia, coraz śmielsze zmiany względem oryginału. Uspokajam jednak wszystkich prawdziwych fanów – to nie tak, że zaraz, na życzenie amerykańskiej publiki, z grobu powstaje Ned Stark. Nie, zmiany są wciąż mimo wszystko subtelne, choć już wyraźnie przygotowujące grunt pod przyszłe sezony, skracające i uproszczające niektóre wątki. Bywa też, że te same co w książce sceny przedstawione są inaczej, z innymi dialogami, czasem trochę inaczej rozłożonymi akcentami. Wydźwięk pozostaje ten sam, ale ci, co będą chcieli zaszpanować znajomością linii dialogowej, mogą się mocno przejechać.
Cóż jeszcze ze zmian? Na uwagę zasługują plenery – wyglądają lepiej, są bardziej dopracowane i chyba coraz mniej w nich komputera. Gdy po raz pierwszy, wraz z młodym Theonem, widzimy siedzibę jego ojca w Pyke, widok dosłownie zapiera dech. Wszystko jest jakby dojrzalsze, pełniejsze, lepiej zarysowane. Nawet wilkory z wypłoszy stały się groźnymi bestiami. Serialowe Westeros dorosło do wojny.
Wspomniałem już o zeszłosezonowej obsadzie i o tym, że podobnie jak reszta ekipy, docenieni rozwinęli skrzydła (Dinklage jako Tyrion oczywiście wiedzie prym, ale pozostali niewiele mu ustępują). Warto jednak zaznaczyć, że nowi bohaterowie prezentują się równie kapitalnie. Cebulowy rycerz i król Stannis jeszcze nie pokazali, na co ich stać, ale już Melissandre zaprezentowała się zjawiskowo… choć nie tak dobrze jak wyśmienity Edd Cierpiętnik, zrzędliwy, sarkastyczny brat Nocnej Straży.
Żeby nie było tak do końca optymistycznie – część błędów pierwszego sezonu pozostała. Niektóre sceny są nakręcone ewidentnie po to, żeby je odhaczyć i mieć podkładkę pod przyszłe wydarzenia (np. otwierająca scena pierwszego odcinka). Wciąż też zagadką pozostaje dla mnie, jak to możliwe, że w tym serialu nawet dzieci grają lepiej niż Lena Headey (królowa Cersei). Ogólnego wrażenia nie psuje to jednak wcale. Jest dobrze, zapowiada się jeszcze lepiej.
I tylko świadomość, że teraz muszę czekać trzy tygodnie na kolejny nowy odcinek napełnia mnie gorzkim smutkiem. Tak gorzkim, że nawet wyśmienite „rodowe” babeczki zafundowane przez HBO w ramach after party po pokazie nie są w stanie wypełnić tej goryczy…
PS. Gdy piszę te słowa, jest noc, właśnie zaczął się pierwszy kwietnia, a za oknem pada śnieg. Zima nadeszła. Jutro się przekonacie.
Jakub Ćwiek – polski autor fantastyki, znany przede wszystkim z bestsellerowej tetralogii „Kłamca”, której ostatni tom ukaże się 18 kwietnia 2012. Z zawodu pisarz, publicysta, copywriter i scenarzysta, hobbystycznie aktor i reżyser teatralny. Znawca i miłośnik popkultury.